Bitwa pod Somosierra 1808

Na podstwie pamiętnika Andrzeja Niegolewskiego  Somo-Sierra, Poznań, 1854

 

W wilią batalii 29-go, szwadron 3-ci pułku naszego przeznaczony na służbę do cesarza odprowadził go do Bocequillas, gdzie chasseury i grenadiery przy nim słu­żbę czyniły. Poczem szwadron nasz stanął za wsią Bo­cequillas a górami Somo-Sierra, na których był roz­ łożony obóz około 13,000 Hiszpanów, pod dowództwem jenerała don Benito San-Juan (nie Arazagi jak mniemasz).

Przed górami trzymała ostatnią straż naszą, piechota francuzka. Pierwszy i drugi szwadron zaś pułku naszego został na noclegu z resztą gwardyi konnój, za wsią Boce­ quillas, gdzie była główna kwatera. Tego dnia to jest 29 byłem na sam wieczór wysłany z plutonem w tył głó­ wnej kwatery na reconnaissance, zkąd wracając widzia­ łem się z porucznikiem Kruszewskim z 8mej kompanii, który później w jednej z potyczek pod Dreznem w roku 1 8 1 3 nogę straciwszy, na ręku mojćm w Dreźnie umarł. Z nim pomijałem się na konia: dałem mu pięknego wy­ stawnego bułanego kusego, a wziąłem od niego kasztano­ watego dońca, dodawszy nawet do tego niepozornego ale dzielnego rumaka, kilkanaście napoleonów, tak jak żebym przeczuwał, że mi wkrótce nie wystawny ale mocny koń będzie potrzebny.

Rano, bardzo rano, 30 listopada, kiedy jeszcze wszy­scy oficerowie niebyli powstawali, ujrzałem cesarza konno nadjeżdżającego. Porucznik Krzyżanowski jeszcze spał: bardzo trudno mi go było obudzić, oblałem go wodą, lecz i ta ledwo zdołała sen jego twardy przerwać, tak jak gdyby przeczuwał, że to już ostatni sen chwilowy, który wkrótce śmierć bohaterska na wieczny zamieni. Cesarz pojechał w niejakiem oddaleniu na reconnaissance naprzód ku górom.

Wojciech Kossak Szwoleżer na podjeździe / Ułan na koniu strzelający z pistoletu.1925

Powróciwszy zsiadł z konia i usiadł na stołku przy ogniu, któren pod drzewem zapąlono. Powiadano mi, że w ten czas, kiedy cesarz przy ogniu siedział, jeden z naszych chevau-legerów przedzierał się w pośród orszaku cesarskiego do ognia, by sobie fajeczkę zapalić, od czego w bliskości stojący jenerałowie go wstrzymywali. Cesarz widząc to, miał powiedzieć: laissez le faire. Chevau-leger fajeczkę zapalił. Jeden z obecnych oficerów miał mu za to kazać cesarzowi podziękować, na co chevau-leger w przekonaniu, że nie napróżno nasi tak blisko gór Hiszpanami obsadzonemi stanęli, powiedział, co ja tu mu mam dziękować, ja mu tam (wskazując na góry) podziękuję.

Piotr Michałowski Szarża w wąwozie Somosierry. 1833-1837

 

Czy cesarz teraz już powziął myśl zdobycia wąwozu naszym szwadronem, nie wiem, dość że na dany rozkaz szwadron nasz udał się pod same góry i stanął w kolu­ mnach plutunowych na gościńcu w bliskości przekopu przez Hiszpanów na nim zrobionego, aby tem niedostępniejszy uczynić wąwóz już i tak podług wyobrażeń ludz­ kich nie zdobyty, a za którym don Benito San-Juan w pozycyi ze wszech innych stron nieprzystępnej z swemi 13,000 Hiszpanów obozował. 

Dla mgły gęstćj, która na krok niczego nie pozwoliła rozpoznać, stanęliśmy pra­ wie przed samemi bateryami hiszpańskiemi, które nas tóż kartaczami przywitały. Nie mogąc jednak Hiszpanie nas rozpoznać, nikogo tćż z naszych nie ranili. Warczące nad głowami naszemi kartacze spowodowały mnie mło­ dego, żem się do kolegów obok mnie stojących odezwał: ej gdyby cokolwiek byli niżćj wzięli, byliby nas przetrze­ bili, na co porucznik Runowski powiedział, bądźże ci­cho, bo nas po głosie mogą poznać. Z pewnością nie spodziewał on się, że za kilka godzin nie jego kartacze w mgle, ale on ich szukać będzie i śmiercią walecznych pole­ gnie, zdobywając armaty, które teraz, nas tylko przywitały.

Andrzej Novak-Zempliński Samosierra. 1975

Wkrótce potćm kapitan Dziewanowski powo­ łany do jenerała Montbrun, przednią strażą dowodzą­ cego, wraca do nas i pyta się na kogo z oficerów kolej służby, gdyż jenerał kazał wysłać oficera z plutonem na prawo w góry dla powzięcia języka. Naraz dały się sły­ szeć głosy „kolej na Niegolewskiego.“

Byłem najmłodszy oficer i dlatego podług zwyczaju wojskowego słusznie czy niesłusznie wszystko, zwłaszcza kiedy był twardy orzech do zgryzienia, na najmłodszego zwalano. Przekonany przecież będąc, że nie na mnie kolój, gdyż kilka godzin dopiero com był z reconnaissansu wrócił, powiedziałem to kapitanowi, oświadczając mu jednako­ woż, że pomimo tego chętnie pójdę, jeżeli mi pozwoli wy­ brać sobie żołnierzy. Dziewanowski zezwolił na me żądanie.

Wybrałem sobie chwatów za najdzielniejszych w kompanii znanych. Jakie to zuchy były, każden sobie łatwo wystawi kto znał pułk nasz, gdzie już żołnierz w żołnierza był chwat z chwatów, czego późniejsza szarża najlepszym dowodem. Żałuję że teraz po upłynionym prawie pół wieku nie mogę wszystkich wymienić. Pa­ mięci mój tylko są obecni: wachmistrz Wasilewski, podoficerowie Sokołowski, Wojciechowski, żoł­nierze Stefanowicz, Ryndejko, Norwiłło, Kasarek i Poniński z Wielko-Polski, z pod Gniezna.

Piotr Małachowski Bitwa pod Somosierrą. 1840-1844

Z wybranym tym hufcem udałem się w góry, gdzie drogi nie było i tylko gdzie niegdzie między skałami ściesżki prowadziły. Po nich to po dwa, a najczęściej po je­ dnym koniu przedzierać się trzeba było, a do tego gęsta mgła nic przed sobą rozpoznać nie dozwalała. Nad gło­wami tylko słychać było gwar ludu, szczęk broni, ale oko nic nie ujrzało. Piękne to położenie patrolu konnego szukającego języka! Rozkaz przecież wykonany być mu­siał. Nie zważając przeto na położenie tak krytyczne, tylko coraz dalej się przedzierając, nadszedłem nareszcie do wioski, w której kazałem kilku żołnierzom z konia zsieść i o jakąkolwiek żyjącą duszę się postarać. Na próżno, żołnierze powracają z oświadczeniem, źe żywego ducha we wsi nie masz. Chcąc nie chcąc szedłem dalej do drugiej i trzeciej wioski. Wszędzie pusto, wszystkie domy pootwierane, wszystkich mieszkańców już ztamtąd piechota francuzka z dywizyi Lapissa w swym pocho­dzie do Sepulweda, gdzie oddziały przedniej straży Hi­szpanów stały, wypłoszyła. W jednej tylko z tych wio­sek napotkaliśmy na stado indyków.

Głodni jak byliśmy, ostrząc języki nasze na ich widok chętniebyśmy się z nimi byli rozprawili i na chwilę o szukaniu języka, gdyby nie położenie nasze, zapomnieli, ale tak musieliśmy się tylko ich widokiem nasycić i dalej ruszać. Przedzierając się co­ raz dalej, nadszedłem nareszcie do wioski przed którą stała hiszpańska piechota: ilu ich tam było, nie wiem.

Byłem ich bowiem tak naszedł, że dla mgły gęstej ani oni mnie ani ja ich prędzej nie mogłem rozpoznać, aż do­piero kiedyśmy o krok przed sobą stanęli. Hiszpanie wystrzelili, lecz nikogo nie raniwszy, do wsi w górach ska­łami otoczonej wrócili się, dokąd ja ich gonić nie chciałem. Nieświadomemu bowiem pozycyi nie pozostawało nic więcej, jak zakomenderować, demi tour a droite i w odwrot się puścić. Unikając wszelkiego boju, wra­całem tą samą drogą, którą przyszedłem. W odwrocie spostrzegam, że mi z moich żołnierzy Ponińskiego brakuje.

W tem widzę go goniącego mnie, trzymając na karym swym koniu przed sobą Hiszpana z okrzykiem „panie poruczniku, a widzi go pan? szelma Carajo chciał mi uciec, ale go trzymam!

Nie usłuchał Poniński żołnierz nadzwyczajnej siły i nieustraszonej odwagi, mej komendy do odwrotu, alevwpadł między Hiszpanów, schwycił z nich jednego za kark, wciągnął na swego konia i nie poniósłszy żadnego szwanku przywiózł mi go. Możesz sobie wystawić jene­rale mą radość z tak szczęśliwej zdobyczy w tak trudnem położeniu. Hiszpan zaś ze strachu ledwie co oddychając, pada na kolana i woła „Sennor por l’amor de dios ne me mata usted!“

Taka to była wojna nasza w Hiszpanii, gdzie ani my przez represalie ani Hiszpanie jeńcom nie przepuszczali, tylko każdego zabijali, a fanatyzm Hiszpa­nów posunął ich do okrucieństw podobnych jakich się na nas Murzyni na San-Domingo dopuszczali. Nosy, uszy, języki wyrzynali, co więcej między dwie belki włożywszy jak deski rznęli.

Po wszystkich też nieomal drogach w po­chodzie naszym do Somo-Sierry napotykaliśmy wiszą­ cych już to Hiszpanów, już to naszych. Tą razą prze­ cież Hiszpan niepotrzebnie się o swe życie obawiał, gdyż mi nie o wyrwany ale o żywy jego język chodziło. Oba­ wiając się przeto żeby mi ze strachu nie umarł, uspaka­jałem go jak mogłem i prosiłem żołnierzy aby go ugłaskali i otrzyźwili. Groźne ich postawy naraz najłagodniejsze przybrawszy miny, Hiszpanowi, to głaszcząc to mu wódkę w usta lejąc, otuchy dodawały.

Szczęśliwie nareszcie z zdobytym językiem do szwadronu wróciłem. Oddaję Hiszpana Dziewanowskiemu z oświadczeniem, że Ponińskiemu winien jestem zdobycz, którą sam z sze­ regów hiszpańskich wyrwał. Kapitan odprowadził jeńca do jenerała i wrócił z żądaniem abym Hiszpana sam do cesarza zaprowadził.

Będąc bardzo zmęczonym i mając do tego popręg który mi był pękł do naprawienia, prosiłem go aby mnie od tego zwolnił. Sam przeto Dziewanowski Hiszpana do jenerała Montbrun odprowa­dził któren go przez adjutanta swego cesarzowi oddał.

Zaradny adjutant sam sobie zdobycz języka, jak mi później powiadano, przypisał i za to krzyżem ozdobiony został a o Ponińskim który później w roku 1810 w Arandzie w pojedynku których miał bez liku z Francu­zami zginął, ani pomyślano.

Najwymowniejszy dowód prawdziwości przez Ciebie przytoczonych słow: haec alter fecit, honores alter tulit. Kiedy Francuz wydarł Ponińskiemu wawrzyn przez niego zdobyty, to niechaj pamięć przynajmniej o nim nie zaginie. Nie podobno też abym pisząc o Somo-Sierze o nim nie wspomniał. Jego czyn należy z pewnością do tych, które mogły Verneta natchnąć, do obrazów wystawiających chevau-legerów polskich.

Mityczna tylko ich odwaga czyniąc ich prawie idealnemi żołnierzami, mogła malarza natchnąć do ucieleśnie­ nia ich ducha pędzlem.

Trzeba tćż oddać Verentowi sprawiedliwość, że w obrazach swoich Grand-Garde de Lanciers Polonais i Lanciers Polonais en Cantonnement, w pięknym ciele chevau-legerów piękną ich duszę szczę­śliwie oddał; nie dzikość ani brutalne żołdactwo ale prze­ciwnie łagodność połączona z szlachetną dumą i nieustraszonem męztwem w rysach marsowych, silnych i mocnych, swych żołnierzy wystawiając. Przytem z zamyślonej ich twarzy widać że pojął artysta uczucia które głąb ich du­szy poruszały i do drogi sławy, cudów waleczności doka­zując, prowadziły. Oby chevaulegery które nietylko Francuza artystę ale i Polaka natchnęły, który jako godło pod swą ryciną wystawiającą chevau - legera na koniu, trafny i treściwy wiersz umieścił: „Po całej prawie ziemi pod obcymi znaki, Dla swego tylko kraju walczył żołnierz taki“ znalazły i historyka któryby ich czyny historyi narodu polskiego przekazał.

Po powrocie moim z reconnaissansu już się oddziały piechoty francuzkiój na skały po lewej i prawej stronie wąwozu drapały. Czy marszałek Victor sam oddziały te po lewej a szef sztabu jego Semele, po prawej stro­nie zdobytą szpadą pieszo prowadzili, nie wiem, lecz mi się zdaje że tak nie było, gdyżby z pewnością byli Francuzi o tem głosili, a ja nigdy tego, ani słyszałem ani czytałem.

Zawsze przecież niesłusznie do wyrazu pieszo jak z jego podkreślenia w Twym pamiętniku wnoszę wagę przywięzujesz, inaczej bowiem dostać się jak pieszo nie mogli, o czem się sam przekonałem będąc tam na reconnaissansie. Oddziały te które przeznaczone były aby pie­chotę hiszpańską po prawej i lewej stronie wąwozu mię­dzy skałami ustawioną, by z swych zajętych tam stano­wisk wąwóz tem niedostępniejszy uczynić, wypłoszyły, musiały tylko z skały na skałę się wdrapywać. Piechota hiszpańska nie zbytecznie się opierając, cofała się za góry, gdzie obóz don Benity San-Juan znajdował się a do którego Francuzi tylko przez ten później tak wsławiony wąwóz dostać się mogli.

W tej ich pozycyi mieli się Hiszpanie za niezwyciężonych. Junta centralna nawet się z Aranjuez nie ruszywszy, wszystkie siły około Ma­drytu zgromadzone, tam dotąd wysłała, w przekonaniu że żadna siła bramy tej Madrytu samą swą pozycyą silną, skoro nadto dobrze obwarowaną będzie, nie jest w stanie zdobyć. Wszystkie przeto wysilenia francuzkie miała Junta i miał don Benito za próżne, w przekonaniu że ni­gdy cesarz gros swej armii tą drogą nie przeprowadzi a innej drogi do Madrytu, skoro nie chciał iść na Guadaramę kilka marszów na lewo wąwozu, zostawiając po za sobą obóz Hiszpanów, nie było.

Na obwarowanie przeto tej tarczy po za którą za niezwyciężonych Hiszpanie się mieli, całą swą uwagę wytężyli. Wąwóz ten był też, tak jak go istotnie Hiszpanie obwarowali, podług pojęć ludzkich niezdobyty. Pominąwszy bowiem jego cieśninę między wysokościami skalistemi pod górą prowadzącą, pominą­wszy że nietylko po lewej i prawej jego stronie ale i na samym jego szczycie piechotą był najeżony, był wąwóz ten kręty cztery razy (nie trzy jak Ty mniemasz) łamany, a w każdem tem zagięciu czterema armatami uzbrojony, tak że nietylko na szczycie i po obu stronach najeżona piechota ale w ogóle szesnaście armat piętrami ustawione, paszcze swe na nas rozdziawiwszy przystępu do niego bro­niły i wszystko też co się na gościńcu pokazało, zmiatały.

Józef Sonntag Kozietulski na czele szwadronu w wąwozie Somossiery. 1818

Co tutaj zresztą przed wąwozem w czasie mej niebytności zaszło, nie wiem i dlatego o tern co mnie tylko z opo­wiadań doszło, nie wspominam. Nie mogę jednak tego przepomnieć, co mi później opowiadano, że w czasie tym kawalerya francuzka o zdobycie wąwozu się miała kusić, lecz tylko kusić, gdyż rzęsisty grad kul armatnich który z góry ich ledwie co atak rozpoczynających przywitał, miał im być oraz hasłem do odwrotu. Powtarzam prze­cież że nie widziawszy tego, prawdziwości faktu nie za­ręczam. Zupełnie bez przyczyny jednakowoż wieść ta być nie mogła, kiedy i Górecki w swym znanym wier­szu o tem wspomina.

Co się zaś tyczy piechoty francuzkiej to ta miała być początkowo do wzięcia wąwozu przeznaczona. Grad przecież kul z góry spadający, który wszystko co się na gościńcu znajdowało zmiatał, musiał przecież wkrótce cesarza przekonać że piechotą wąwozu nie zdobędzie. Morderczy ten z gór ciskany ogień nietylko nie pozwolił piechocie francuzkiej kusić się o zdobycie wąwozu ale na­wet wstrzymał ją od zrównania faszynami wyżej wzmian­ kowanego przekopu na gościńcu.

Jak się bowiem później szarżując przekonałem, przekop dostatecznie nie był zarównany i tylko przeskoczony być musiał: szczęściem że nie był zbyt szeroki. Kto wie bowiem czyby szarża była się mogła udać, gdyby Hiszpanie przekop szerszy byli zrobili. Tak jak nie wiem co zaszło przed wąwozem w cza­sie mego reconnaissansu, tak też nie wiem co się działo u mego szwadronu od mego powrotu aż do samej szarży.

Oddawszy bowiem Hiszpana Dziewanowskiemu, po­szedłem cokolwiek w bok szwadronu aby konia czemprędzej rozkulbaczyć i popręg poprawić. Kilku żołnierzy którzy co dopiero z patrolu zemną wrócili mając już to również mniej więcej coś do naprawienia, już też by mi być pomocnymi, udało się za mną. Tu nadmienić muszę że porucznik Krzyżanowski przyjechał do mnie kiedym był konia rozkulbaczył, winszując mi szczęśliwego wypadku reconnaissansu i mówi do mnie: widzisz, cesarz przyjechał, zaraz się wykaże albo pójdziemy naprzód albo cesarz nakaże odwrot, i wrócił do szwadronu.

January Suchodolski Bitwa pod Somosierrą. 1860

W tem ledwo com konia okulbaczył i popręg poprawił, już spo­strzegłem szwadron pod górę kolumną marszową czwór­kami pod dowództwem szefa szwadronu Koziedulskiego gościńcem pędzący. W jaki przeto sposób roz­kaz szwadronowi do ataku był dany, mianowicie czy cesarz sam jak mówisz przywołał Koziedulskiego i pokazując mu armaty do niego rzekł: „allez avec votre escadron et prenez moi ces canons" nie wiem.

Co się tyczy mój osoby, to jak już nadmieniłem, żadnego rozkazu nie słyszałem. Widząc przecież szwadron mój pędzący pod górę, czemprędzćj wsiadłem na konia i z żołnierzami którzy się na bok zemną byli udali pospieszyłem by jak najprędzój złączyć się z szwadronem, zwłaszcza że jeszcze nie miałem czasu plutonu mego odebrać.

Szwadron do­ goniłem kiedy już był wpadł do wąwozu i już był za­ brał pierwsze piętro armat i pędził dalej bez najmniej­ szego zatrzymania się i bez żadnego porządku wojennego, któren dla cieśniny nawet był niepodobnym. Wszyscy pędzili wśród ogromnego ognia tak kartaczowego z przodu jak z lewej i z prawój strony wąwozu i samego jego szczytu, z ręcznój broni przez piechotę na nas w tę cie­ śninę ciskanego, jeden drugiego przy odgłosie „vive l’em- pereur* wyprzedzając, by najprędzej na szczyt wąwozu się dostać i na nieprzyjaciela natrzyć.

I tak lotem bły­ skawicy pędząc padł w prawdzie pierwszy, drugi za pier­wszym, trzeci za drugim ale następujący nie uważając na poległych i ciągle spadających kolegów, już każde z czte­rech piętr z jego czterema armatami rąbiąc w pędzie kanonierów, jedno po drugim zdobywał, nie pozwalając ża­dnej bateryi, jak tylko raz wystrzelić. Które też ledwie co były wystrzeliły, już były nasze.

Piechota zaś sama na szczycie gór stojąca, atakiem naszym tak natarczywym przestraszona, uciekła. Tak w kilka minut przeszkoda prawie nie do zwyciężenia uchylona, droga cesarzowi i jego armii do Madrytu otwarta i utorowana.

Wzięcie tej bramy Madrytu, w obóz hiszpański 13-tysiączny tuż za wąwozem stojący taki paniczny przestrach rzuciło, że już nie myśleli o stawieniu czoła armii cesarza na drodze przez nas utorowanój, postępującej ale wszyscy jak mogli bez najmniejszego porządku uciekali. I tak wszystkie chorągwie, wszystkie armaty, wszyskie wozy amunicyjne, kasa, jednym słowem cały obóz prawie, bez wszelkiej walki w ręce Francuzów się dostał. Strach tylko zwyciężył Hiszpanów, który ich po przełamaniu tar­czy za którą się za niezwyciężonych mieli, przęjął.

Stanisław Bagieński Somosierra. 1939

Wzięcie tej bramy Madrytu, w obóz hiszpański 13-tysiączny tuż za wąwozem stojący taki paniczny przestrach rzuciło, że już nie myśleli o stawieniu czoła armii cesarza na drodze przez nas utorowanój, postępującej ale wszyscy jak mogli bez najmniejszego porządku uciekali. I tak wszystkie chorągwie, wszystkie armaty, wszyskie wozy amunicyjne, kasa, jednym słowem cały obóz prawie, bez wszelkiej walki w ręce Francuzów się dostał. Strach tylko zwyciężył Hiszpanów, który ich po przełamaniu tar­czy za którą się za niezwyciężonych mieli, przęjął.

Wzięcie też tego wąwozu, którym zasłonięci za nie­ zwyciężonych się mieli, nietylko obóz Hiszpanów oddało w ręce cesarza ale popłoch nie do opisania na cały kraj rzuciło i siłę moralną Hiszpanów która po kapitulacyi pod Bajlen Duponda nadzwyczaj się podniosła, tak dalece iż po całym kraju śmiało powstanie podnieśli, naraz w du­mnym tym narodzie szarża nasza zniszczyła. Centralna Junta z Aranjuez mająca się za ową tarczą, za bezpie­czną teraz dopiero przestraszona, uciekła. Tak to cesarz bez żadnego prawie oporu do Madrytu wszedł. Słu­sznie przeto Thiers księgę XXXIII opisującą kampanią w 1808 r. w Hiszpanii godłem Somo-Sierra uczcił, kiedy wzięcie wąwozu tego przez szwadron nasz nietylko armią hiszpańską w ręce cesarza oddało ale nawet na los całój kampanii wpłynęło.

Taka tylko szybkość i nieustraszoność z jaką chcvau-legery szarżę wykonali, mogła cudu tego waleczności dokazać. Wszelkie zatrzymywanie się w ataku byłoby dało czas do powtórnego nabicia armat, któreby i tak naszą małą garstkę były tak przetrzebiły, żeby nas było przybrakło do zdobycia pozostałych bateryi. Nie jest zatem pra­wdziwą a tem samem nie historyczną wzmianka Twa o za­trzymywaniu się szwadronu.

Józef Tadeusz Polkowski Wincenty Krasiński przyjmuje raport od Kozietulskiego po bitwie pod Somosierrą. 1857

Do Buytrago jeszcze po nas przez całą noc i 1 gru­dnia do południa rannych z pobojowiska zwożono. Po południu wywieziono nas do wioski, której nazwiska nie pamiętam, gdzie nas po różnych domach opuszczonych od mieszkańców po kilkunastu złożono. Trudno opisać stanu opłakanego, w którym my się tam znajdowali.

Ranni jedni mniej drudzy, więcej złożeni w domach, w których gdyby się byli znajdowali mieszkańcy, nie jedenby był litością zbudzony, w gorączce leżącym do gaszenia pra­ gnienia przynajmnićj wody podał i chociaż garść słomy pod niego podrzucił. Tam przecież nikogo oprócz le ser­ vice d’ambulance nie było. Dozorcy zaś sami opici zrabowanem winem na gołym astrychu nas bezlitości zło­żyli , materace bowiem w ambulansach się znajdujące nie starczyły dla wszystkich.

Dziewanowski i ja byliśmy przynajmniej tak szczęśliwi, że nas na jednym materacu złożono i jedną derą przykryto. Dziewanowski miał lewe ramie strzaskane i już był bez prawej nogi, którą mu zaraz na pobojowisku pod kolano odjęto. Bar­dzo był słaby, cierpiał wiele na bóle w ramieniu. W nocy wnieśli do izby, w którejśmy leżeli brassero to jest wielką miedzianą misę czyli garę z węglami które wprzód na powietrzu wypalone służą do ogrzania izby lub komina.

Nasi gardes malades nieznający takich gar wsypali w owe brassero węgli, i jeszcze ich nie wy­paliwszy, do pokoju wnieśli. Gdyby nie był nadszedł je­den z chirurgów, któren z największym chałasem wpadł na dozorców i brassero wyrzucił, bylibyśmy się dostali z rąk lekarzy w ręce grabarzy i brassero byłoby dokończyło, czego jeszcze grad kul w szarży nie dokonał. 

Nazajutrz 2 grudnia przewieziono nas do Chamartin, gdzie się znajdo­ wała główna kwatera i dokąd cesarz przybył. Tutaj mie­liśmy większą wygodę: było kilka obszernych budynków dokąd z Madrytu przywieziono materace i inne potrzeby lazaretowe.

W Chamartin poznało mnie kilku z służby cesarskiej, którzy mnie jeszcze w' Marrac widzieli: ci na widok mój pomoc mi swą ofiarowali, a dowiedziawszy się żem pomimo ran głodny był, przynieśli wina i innego przekąsku, którem się z Dziewanowskim równie gło­dnym, aczkolwiek bardzo cierpiącym, podzieliłem. Wkrótce po złożeniu nas w jednym z tych domów urządzonych na lazarety, przybył do nas marszałek Du Roc , za którym paź cesarza niósł pełną tacę napoleonów. Marszałek oświadczył nam, że cesarz przewidując potrzeby nasze przysyła nam zasiłek pieniężny, abyśmy mogli w pierwszej chwili takowym zaradzić. Każden z oficerów dostał po 10 czy 8, żołnierz i podoficer po 3 napoleony.

Z po­czątku pomimo tego żeśmy byli ze wszystkiego ogołoceni, wąchaliśmy się pieniędzy ofiarowanych przyjąć, mianowi­cie Dziewanowskiemu zdawało się to dla nas jako Polaków być ubliżającem. Wkrótce jednakowoż przeko­nał nas Du Roc , że to tylko jest nadzwyczajny dowód pamięci cesarza o pierwszych potrzebach bohaterów szarży, która go nad wszelkie wyrażenie zbudowała. No­ wy to dowód o ile cesarza szarża nasza uniosła, kiedy nietylko cześć pułkowi oddał, ale i o nas w lazarecie zło­żonych nie zapomniał.

Dnia 3 grudnia przewieziono nas do Madrytu i w klasztorze St. Maria d’Attocha złożono. Tu w lazarerie dobrze urządzonym powierzono nas samemu doktorowi cesarza sławnemu jenerałowi Larrey , którego cesarz wielce poważał i o nim w swym testamencie na Śt. Helenie nie zapomniał gdyż mu sto tysięcy franków zapisał i nadmienił że jest najcnotliwszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznał.

Leżałem tam znowu obok kapitana Dziewano­wskiego. Każden z nas miał materac i przykrycie. Obaj byliśmy bardzo słabi. Dziewanowski przecież więcej jeszcze jak ja był cierpiącym. Po przywiezieniu nas 3-go do Madrytu, Larrey sam nas obydwóch opa­trzył. Dziewanowskiemu chciał był jeszcze tego samego dnia rękę odjąć, lecz że rana była w samej ło­patce, oświadczył mu, że ponieważ musi być z podróży zmęczony operacyą do 4-go odłoży, mnie zaś głowę ogolić kazał, rany pościągał, dziury od bagnetów po sondowa­niu porozrzynał, opatrzył i tak nas zostawił, rozkazując aby nam nic więcej jak bullion rano i na wieczór dawano.

Potrzebna ta dyeta lecz na żołądek zdrów, nie była mi bar­dzo pożądaną, nie mając już od pięciu dni prawie nic oprócz owego przekąsku w Chamartin w ustach. Całą noc Dziewanowski bardzo wiele cierpiał, kilka razy wołałem do niego dozorcy, aż nareszcie w bólach na mych rękach skonał. Leżąc obok niego z memi jedenastu ra­nami ubolewałem najwięcej nad tern, że nie potrafiłem mu być w niczem pomocnym i co chwila tylko tak jak mógłem na jego materac się przechylałem.

Śmierć Dzie­wanowskiego, który mnie bardzo był polubił, wielką boleścią mnie przejęła. Uważałem go jak mego drugiego ojca, prawdziwie po ojcowsku on się też mną opiekował, radami i przykładem w życie wojskowe mnie wprowa­ dzając. Cześć niech będzie mężowi, który mężnie wal­cząc, prawdziwie jako bohater skonał. Nigdy on nad losem swym w ostatnich chwilach nie ubolewał ale przeciwnie cieszył się że się Polacy sławą okryli i że czyn ich ogólnie uwielbiano; cieszył się nadzieją, że tak walcząc wkrótce ojczyznę oswobodzimy i wolną powitamy. Nie­stety! nadzieje jego i z nim całego narodu nie zostały skutkiem pożądanym uwieńczone.

W wilią batalii 29-go, szwadron 3-ci pułku naszego przeznaczony na służbę do cesarza odprowadził go do Bocequillas, gdzie chasseury i grenadiery przy nim słu­żbę czyniły. Poczem szwadron nasz stanął za wsią Bo­cequillas a górami Somo-Sierra, na których był roz­ łożony obóz około 13,000 Hiszpanów, pod dowództwem jenerała don Benito San-Juan (nie Arazagi jak mniemasz).

Przed górami trzymała ostatnią straż naszą, piechota francuzka. Pierwszy i drugi szwadron zaś pułku naszego został na noclegu z resztą gwardyi konnój, za wsią Boce­ quillas, gdzie była główna kwatera. Tego dnia to jest 29 byłem na sam wieczór wysłany z plutonem w tył głó­ wnej kwatery na reconnaissance, zkąd wracając widzia­ łem się z porucznikiem Kruszewskim z 8mej kompanii, który później w jednej z potyczek pod Dreznem w roku 1 8 1 3 nogę straciwszy, na ręku mojćm w Dreźnie umarł. Z nim pomijałem się na konia: dałem mu pięknego wy­ stawnego bułanego kusego, a wziąłem od niego kasztano­ watego dońca, dodawszy nawet do tego niepozornego ale dzielnego rumaka, kilkanaście napoleonów, tak jak żebym przeczuwał, że mi wkrótce nie wystawny ale mocny koń będzie potrzebny.

Rano, bardzo rano, 30 listopada, kiedy jeszcze wszy­scy oficerowie niebyli powstawali, ujrzałem cesarza konno nadjeżdżającego. Porucznik Krzyżanowski jeszcze spał: bardzo trudno mi go było obudzić, oblałem go wodą, lecz i ta ledwo zdołała sen jego twardy przerwać, tak jak gdyby przeczuwał, że to już ostatni sen chwilowy, który wkrótce śmierć bohaterska na wieczny zamieni. Cesarz pojechał w niejakiem oddaleniu na reconnaissance naprzód ku górom.

Wojciech Kossak Szwoleżer na podjeździe / Ułan na koniu strzelający z pistoletu.1925

Powróciwszy zsiadł z konia i usiadł na stołku przy ogniu, któren pod drzewem zapąlono. Powiadano mi, że w ten czas, kiedy cesarz przy ogniu siedział, jeden z naszych chevau-legerów przedzierał się w pośród orszaku cesarskiego do ognia, by sobie fajeczkę zapalić, od czego w bliskości stojący jenerałowie go wstrzymywali. Cesarz widząc to, miał powiedzieć: laissez le faire. Chevau-leger fajeczkę zapalił. Jeden z obecnych oficerów miał mu za to kazać cesarzowi podziękować, na co chevau-leger w przekonaniu, że nie napróżno nasi tak blisko gór Hiszpanami obsadzonemi stanęli, powiedział, co ja tu mu mam dziękować, ja mu tam (wskazując na góry) podziękuję.

Piotr Michałowski Szarża w wąwozie Somosierry. 1833-1837

 

Czy cesarz teraz już powziął myśl zdobycia wąwozu naszym szwadronem, nie wiem, dość że na dany rozkaz szwadron nasz udał się pod same góry i stanął w kolu­ mnach plutunowych na gościńcu w bliskości przekopu przez Hiszpanów na nim zrobionego, aby tem niedostępniejszy uczynić wąwóz już i tak podług wyobrażeń ludz­ kich nie zdobyty, a za którym don Benito San-Juan w pozycyi ze wszech innych stron nieprzystępnej z swemi 13,000 Hiszpanów obozował. 

Dla mgły gęstćj, która na krok niczego nie pozwoliła rozpoznać, stanęliśmy pra­ wie przed samemi bateryami hiszpańskiemi, które nas tóż kartaczami przywitały. Nie mogąc jednak Hiszpanie nas rozpoznać, nikogo tćż z naszych nie ranili. Warczące nad głowami naszemi kartacze spowodowały mnie mło­ dego, żem się do kolegów obok mnie stojących odezwał: ej gdyby cokolwiek byli niżćj wzięli, byliby nas przetrze­ bili, na co porucznik Runowski powiedział, bądźże ci­cho, bo nas po głosie mogą poznać. Z pewnością nie spodziewał on się, że za kilka godzin nie jego kartacze w mgle, ale on ich szukać będzie i śmiercią walecznych pole­ gnie, zdobywając armaty, które teraz, nas tylko przywitały.

Andrzej Novak-Zempliński Samosierra. 1975

Wkrótce potćm kapitan Dziewanowski powo­ łany do jenerała Montbrun, przednią strażą dowodzą­ cego, wraca do nas i pyta się na kogo z oficerów kolej służby, gdyż jenerał kazał wysłać oficera z plutonem na prawo w góry dla powzięcia języka. Naraz dały się sły­ szeć głosy „kolej na Niegolewskiego.“

Byłem najmłodszy oficer i dlatego podług zwyczaju wojskowego słusznie czy niesłusznie wszystko, zwłaszcza kiedy był twardy orzech do zgryzienia, na najmłodszego zwalano. Przekonany przecież będąc, że nie na mnie kolój, gdyż kilka godzin dopiero com był z reconnaissansu wrócił, powiedziałem to kapitanowi, oświadczając mu jednako­ woż, że pomimo tego chętnie pójdę, jeżeli mi pozwoli wy­ brać sobie żołnierzy. Dziewanowski zezwolił na me żądanie.

Wybrałem sobie chwatów za najdzielniejszych w kompanii znanych. Jakie to zuchy były, każden sobie łatwo wystawi kto znał pułk nasz, gdzie już żołnierz w żołnierza był chwat z chwatów, czego późniejsza szarża najlepszym dowodem. Żałuję że teraz po upłynionym prawie pół wieku nie mogę wszystkich wymienić. Pa­ mięci mój tylko są obecni: wachmistrz Wasilewski, podoficerowie Sokołowski, Wojciechowski, żoł­nierze Stefanowicz, Ryndejko, Norwiłło, Kasarek i Poniński z Wielko-Polski, z pod Gniezna.

Piotr Małachowski Bitwa pod Somosierrą. 1840-1844

Z wybranym tym hufcem udałem się w góry, gdzie drogi nie było i tylko gdzie niegdzie między skałami ściesżki prowadziły. Po nich to po dwa, a najczęściej po je­ dnym koniu przedzierać się trzeba było, a do tego gęsta mgła nic przed sobą rozpoznać nie dozwalała. Nad gło­wami tylko słychać było gwar ludu, szczęk broni, ale oko nic nie ujrzało. Piękne to położenie patrolu konnego szukającego języka! Rozkaz przecież wykonany być mu­siał. Nie zważając przeto na położenie tak krytyczne, tylko coraz dalej się przedzierając, nadszedłem nareszcie do wioski, w której kazałem kilku żołnierzom z konia zsieść i o jakąkolwiek żyjącą duszę się postarać. Na próżno, żołnierze powracają z oświadczeniem, źe żywego ducha we wsi nie masz. Chcąc nie chcąc szedłem dalej do drugiej i trzeciej wioski. Wszędzie pusto, wszystkie domy pootwierane, wszystkich mieszkańców już ztamtąd piechota francuzka z dywizyi Lapissa w swym pocho­dzie do Sepulweda, gdzie oddziały przedniej straży Hi­szpanów stały, wypłoszyła. W jednej tylko z tych wio­sek napotkaliśmy na stado indyków.

Głodni jak byliśmy, ostrząc języki nasze na ich widok chętniebyśmy się z nimi byli rozprawili i na chwilę o szukaniu języka, gdyby nie położenie nasze, zapomnieli, ale tak musieliśmy się tylko ich widokiem nasycić i dalej ruszać. Przedzierając się co­ raz dalej, nadszedłem nareszcie do wioski przed którą stała hiszpańska piechota: ilu ich tam było, nie wiem.

Byłem ich bowiem tak naszedł, że dla mgły gęstej ani oni mnie ani ja ich prędzej nie mogłem rozpoznać, aż do­piero kiedyśmy o krok przed sobą stanęli. Hiszpanie wystrzelili, lecz nikogo nie raniwszy, do wsi w górach ska­łami otoczonej wrócili się, dokąd ja ich gonić nie chciałem. Nieświadomemu bowiem pozycyi nie pozostawało nic więcej, jak zakomenderować, demi tour a droite i w odwrot się puścić. Unikając wszelkiego boju, wra­całem tą samą drogą, którą przyszedłem. W odwrocie spostrzegam, że mi z moich żołnierzy Ponińskiego brakuje.

W tem widzę go goniącego mnie, trzymając na karym swym koniu przed sobą Hiszpana z okrzykiem „panie poruczniku, a widzi go pan? szelma Carajo chciał mi uciec, ale go trzymam!

Nie usłuchał Poniński żołnierz nadzwyczajnej siły i nieustraszonej odwagi, mej komendy do odwrotu, alevwpadł między Hiszpanów, schwycił z nich jednego za kark, wciągnął na swego konia i nie poniósłszy żadnego szwanku przywiózł mi go. Możesz sobie wystawić jene­rale mą radość z tak szczęśliwej zdobyczy w tak trudnem położeniu. Hiszpan zaś ze strachu ledwie co oddychając, pada na kolana i woła „Sennor por l’amor de dios ne me mata usted!“

Taka to była wojna nasza w Hiszpanii, gdzie ani my przez represalie ani Hiszpanie jeńcom nie przepuszczali, tylko każdego zabijali, a fanatyzm Hiszpa­nów posunął ich do okrucieństw podobnych jakich się na nas Murzyni na San-Domingo dopuszczali. Nosy, uszy, języki wyrzynali, co więcej między dwie belki włożywszy jak deski rznęli.

Po wszystkich też nieomal drogach w po­chodzie naszym do Somo-Sierry napotykaliśmy wiszą­ cych już to Hiszpanów, już to naszych. Tą razą prze­ cież Hiszpan niepotrzebnie się o swe życie obawiał, gdyż mi nie o wyrwany ale o żywy jego język chodziło. Oba­ wiając się przeto żeby mi ze strachu nie umarł, uspaka­jałem go jak mogłem i prosiłem żołnierzy aby go ugłaskali i otrzyźwili. Groźne ich postawy naraz najłagodniejsze przybrawszy miny, Hiszpanowi, to głaszcząc to mu wódkę w usta lejąc, otuchy dodawały.

Szczęśliwie nareszcie z zdobytym językiem do szwadronu wróciłem. Oddaję Hiszpana Dziewanowskiemu z oświadczeniem, że Ponińskiemu winien jestem zdobycz, którą sam z sze­ regów hiszpańskich wyrwał. Kapitan odprowadził jeńca do jenerała i wrócił z żądaniem abym Hiszpana sam do cesarza zaprowadził.

Będąc bardzo zmęczonym i mając do tego popręg który mi był pękł do naprawienia, prosiłem go aby mnie od tego zwolnił. Sam przeto Dziewanowski Hiszpana do jenerała Montbrun odprowa­dził któren go przez adjutanta swego cesarzowi oddał.

Zaradny adjutant sam sobie zdobycz języka, jak mi później powiadano, przypisał i za to krzyżem ozdobiony został a o Ponińskim który później w roku 1810 w Arandzie w pojedynku których miał bez liku z Francu­zami zginął, ani pomyślano.

Najwymowniejszy dowód prawdziwości przez Ciebie przytoczonych słow: haec alter fecit, honores alter tulit. Kiedy Francuz wydarł Ponińskiemu wawrzyn przez niego zdobyty, to niechaj pamięć przynajmniej o nim nie zaginie. Nie podobno też abym pisząc o Somo-Sierze o nim nie wspomniał. Jego czyn należy z pewnością do tych, które mogły Verneta natchnąć, do obrazów wystawiających chevau-legerów polskich.

Mityczna tylko ich odwaga czyniąc ich prawie idealnemi żołnierzami, mogła malarza natchnąć do ucieleśnie­ nia ich ducha pędzlem.

Trzeba tćż oddać Verentowi sprawiedliwość, że w obrazach swoich Grand-Garde de Lanciers Polonais i Lanciers Polonais en Cantonnement, w pięknym ciele chevau-legerów piękną ich duszę szczę­śliwie oddał; nie dzikość ani brutalne żołdactwo ale prze­ciwnie łagodność połączona z szlachetną dumą i nieustraszonem męztwem w rysach marsowych, silnych i mocnych, swych żołnierzy wystawiając. Przytem z zamyślonej ich twarzy widać że pojął artysta uczucia które głąb ich du­szy poruszały i do drogi sławy, cudów waleczności doka­zując, prowadziły. Oby chevaulegery które nietylko Francuza artystę ale i Polaka natchnęły, który jako godło pod swą ryciną wystawiającą chevau - legera na koniu, trafny i treściwy wiersz umieścił: „Po całej prawie ziemi pod obcymi znaki, Dla swego tylko kraju walczył żołnierz taki“ znalazły i historyka któryby ich czyny historyi narodu polskiego przekazał.

Po powrocie moim z reconnaissansu już się oddziały piechoty francuzkiój na skały po lewej i prawej stronie wąwozu drapały. Czy marszałek Victor sam oddziały te po lewej a szef sztabu jego Semele, po prawej stro­nie zdobytą szpadą pieszo prowadzili, nie wiem, lecz mi się zdaje że tak nie było, gdyżby z pewnością byli Francuzi o tem głosili, a ja nigdy tego, ani słyszałem ani czytałem.

Zawsze przecież niesłusznie do wyrazu pieszo jak z jego podkreślenia w Twym pamiętniku wnoszę wagę przywięzujesz, inaczej bowiem dostać się jak pieszo nie mogli, o czem się sam przekonałem będąc tam na reconnaissansie. Oddziały te które przeznaczone były aby pie­chotę hiszpańską po prawej i lewej stronie wąwozu mię­dzy skałami ustawioną, by z swych zajętych tam stano­wisk wąwóz tem niedostępniejszy uczynić, wypłoszyły, musiały tylko z skały na skałę się wdrapywać. Piechota hiszpańska nie zbytecznie się opierając, cofała się za góry, gdzie obóz don Benity San-Juan znajdował się a do którego Francuzi tylko przez ten później tak wsławiony wąwóz dostać się mogli.

W tej ich pozycyi mieli się Hiszpanie za niezwyciężonych. Junta centralna nawet się z Aranjuez nie ruszywszy, wszystkie siły około Ma­drytu zgromadzone, tam dotąd wysłała, w przekonaniu że żadna siła bramy tej Madrytu samą swą pozycyą silną, skoro nadto dobrze obwarowaną będzie, nie jest w stanie zdobyć. Wszystkie przeto wysilenia francuzkie miała Junta i miał don Benito za próżne, w przekonaniu że ni­gdy cesarz gros swej armii tą drogą nie przeprowadzi a innej drogi do Madrytu, skoro nie chciał iść na Guadaramę kilka marszów na lewo wąwozu, zostawiając po za sobą obóz Hiszpanów, nie było.

Na obwarowanie przeto tej tarczy po za którą za niezwyciężonych Hiszpanie się mieli, całą swą uwagę wytężyli. Wąwóz ten był też, tak jak go istotnie Hiszpanie obwarowali, podług pojęć ludzkich niezdobyty. Pominąwszy bowiem jego cieśninę między wysokościami skalistemi pod górą prowadzącą, pominą­wszy że nietylko po lewej i prawej jego stronie ale i na samym jego szczycie piechotą był najeżony, był wąwóz ten kręty cztery razy (nie trzy jak Ty mniemasz) łamany, a w każdem tem zagięciu czterema armatami uzbrojony, tak że nietylko na szczycie i po obu stronach najeżona piechota ale w ogóle szesnaście armat piętrami ustawione, paszcze swe na nas rozdziawiwszy przystępu do niego bro­niły i wszystko też co się na gościńcu pokazało, zmiatały.

Józef Sonntag Kozietulski na czele szwadronu w wąwozie Somossiery. 1818

Co tutaj zresztą przed wąwozem w czasie mej niebytności zaszło, nie wiem i dlatego o tern co mnie tylko z opo­wiadań doszło, nie wspominam. Nie mogę jednak tego przepomnieć, co mi później opowiadano, że w czasie tym kawalerya francuzka o zdobycie wąwozu się miała kusić, lecz tylko kusić, gdyż rzęsisty grad kul armatnich który z góry ich ledwie co atak rozpoczynających przywitał, miał im być oraz hasłem do odwrotu. Powtarzam prze­cież że nie widziawszy tego, prawdziwości faktu nie za­ręczam. Zupełnie bez przyczyny jednakowoż wieść ta być nie mogła, kiedy i Górecki w swym znanym wier­szu o tem wspomina.

Co się zaś tyczy piechoty francuzkiej to ta miała być początkowo do wzięcia wąwozu przeznaczona. Grad przecież kul z góry spadający, który wszystko co się na gościńcu znajdowało zmiatał, musiał przecież wkrótce cesarza przekonać że piechotą wąwozu nie zdobędzie. Morderczy ten z gór ciskany ogień nietylko nie pozwolił piechocie francuzkiej kusić się o zdobycie wąwozu ale na­wet wstrzymał ją od zrównania faszynami wyżej wzmian­ kowanego przekopu na gościńcu.

Jak się bowiem później szarżując przekonałem, przekop dostatecznie nie był zarównany i tylko przeskoczony być musiał: szczęściem że nie był zbyt szeroki. Kto wie bowiem czyby szarża była się mogła udać, gdyby Hiszpanie przekop szerszy byli zrobili. Tak jak nie wiem co zaszło przed wąwozem w cza­sie mego reconnaissansu, tak też nie wiem co się działo u mego szwadronu od mego powrotu aż do samej szarży.

Oddawszy bowiem Hiszpana Dziewanowskiemu, po­szedłem cokolwiek w bok szwadronu aby konia czemprędzej rozkulbaczyć i popręg poprawić. Kilku żołnierzy którzy co dopiero z patrolu zemną wrócili mając już to również mniej więcej coś do naprawienia, już też by mi być pomocnymi, udało się za mną. Tu nadmienić muszę że porucznik Krzyżanowski przyjechał do mnie kiedym był konia rozkulbaczył, winszując mi szczęśliwego wypadku reconnaissansu i mówi do mnie: widzisz, cesarz przyjechał, zaraz się wykaże albo pójdziemy naprzód albo cesarz nakaże odwrot, i wrócił do szwadronu.

January Suchodolski Bitwa pod Somosierrą. 1860

W tem ledwo com konia okulbaczył i popręg poprawił, już spo­strzegłem szwadron pod górę kolumną marszową czwór­kami pod dowództwem szefa szwadronu Koziedulskiego gościńcem pędzący. W jaki przeto sposób roz­kaz szwadronowi do ataku był dany, mianowicie czy cesarz sam jak mówisz przywołał Koziedulskiego i pokazując mu armaty do niego rzekł: „allez avec votre escadron et prenez moi ces canons" nie wiem.

Co się tyczy mój osoby, to jak już nadmieniłem, żadnego rozkazu nie słyszałem. Widząc przecież szwadron mój pędzący pod górę, czemprędzćj wsiadłem na konia i z żołnierzami którzy się na bok zemną byli udali pospieszyłem by jak najprędzój złączyć się z szwadronem, zwłaszcza że jeszcze nie miałem czasu plutonu mego odebrać.

Szwadron do­ goniłem kiedy już był wpadł do wąwozu i już był za­ brał pierwsze piętro armat i pędził dalej bez najmniej­ szego zatrzymania się i bez żadnego porządku wojennego, któren dla cieśniny nawet był niepodobnym. Wszyscy pędzili wśród ogromnego ognia tak kartaczowego z przodu jak z lewej i z prawój strony wąwozu i samego jego szczytu, z ręcznój broni przez piechotę na nas w tę cie­ śninę ciskanego, jeden drugiego przy odgłosie „vive l’em- pereur* wyprzedzając, by najprędzej na szczyt wąwozu się dostać i na nieprzyjaciela natrzyć.

I tak lotem bły­ skawicy pędząc padł w prawdzie pierwszy, drugi za pier­wszym, trzeci za drugim ale następujący nie uważając na poległych i ciągle spadających kolegów, już każde z czte­rech piętr z jego czterema armatami rąbiąc w pędzie kanonierów, jedno po drugim zdobywał, nie pozwalając ża­dnej bateryi, jak tylko raz wystrzelić. Które też ledwie co były wystrzeliły, już były nasze.

Piechota zaś sama na szczycie gór stojąca, atakiem naszym tak natarczywym przestraszona, uciekła. Tak w kilka minut przeszkoda prawie nie do zwyciężenia uchylona, droga cesarzowi i jego armii do Madrytu otwarta i utorowana.

Wzięcie tej bramy Madrytu, w obóz hiszpański 13-tysiączny tuż za wąwozem stojący taki paniczny przestrach rzuciło, że już nie myśleli o stawieniu czoła armii cesarza na drodze przez nas utorowanój, postępującej ale wszyscy jak mogli bez najmniejszego porządku uciekali. I tak wszystkie chorągwie, wszystkie armaty, wszyskie wozy amunicyjne, kasa, jednym słowem cały obóz prawie, bez wszelkiej walki w ręce Francuzów się dostał. Strach tylko zwyciężył Hiszpanów, który ich po przełamaniu tar­czy za którą się za niezwyciężonych mieli, przęjął.

Stanisław Bagieński Somosierra. 1939

Wzięcie tej bramy Madrytu, w obóz hiszpański 13-tysiączny tuż za wąwozem stojący taki paniczny przestrach rzuciło, że już nie myśleli o stawieniu czoła armii cesarza na drodze przez nas utorowanój, postępującej ale wszyscy jak mogli bez najmniejszego porządku uciekali. I tak wszystkie chorągwie, wszystkie armaty, wszyskie wozy amunicyjne, kasa, jednym słowem cały obóz prawie, bez wszelkiej walki w ręce Francuzów się dostał. Strach tylko zwyciężył Hiszpanów, który ich po przełamaniu tar­czy za którą się za niezwyciężonych mieli, przęjął.

Wzięcie też tego wąwozu, którym zasłonięci za nie­ zwyciężonych się mieli, nietylko obóz Hiszpanów oddało w ręce cesarza ale popłoch nie do opisania na cały kraj rzuciło i siłę moralną Hiszpanów która po kapitulacyi pod Bajlen Duponda nadzwyczaj się podniosła, tak dalece iż po całym kraju śmiało powstanie podnieśli, naraz w du­mnym tym narodzie szarża nasza zniszczyła. Centralna Junta z Aranjuez mająca się za ową tarczą, za bezpie­czną teraz dopiero przestraszona, uciekła. Tak to cesarz bez żadnego prawie oporu do Madrytu wszedł. Słu­sznie przeto Thiers księgę XXXIII opisującą kampanią w 1808 r. w Hiszpanii godłem Somo-Sierra uczcił, kiedy wzięcie wąwozu tego przez szwadron nasz nietylko armią hiszpańską w ręce cesarza oddało ale nawet na los całój kampanii wpłynęło.

Taka tylko szybkość i nieustraszoność z jaką chcvau-legery szarżę wykonali, mogła cudu tego waleczności dokazać. Wszelkie zatrzymywanie się w ataku byłoby dało czas do powtórnego nabicia armat, któreby i tak naszą małą garstkę były tak przetrzebiły, żeby nas było przybrakło do zdobycia pozostałych bateryi. Nie jest zatem pra­wdziwą a tem samem nie historyczną wzmianka Twa o za­trzymywaniu się szwadronu.

Józef Tadeusz Polkowski Wincenty Krasiński przyjmuje raport od Kozietulskiego po bitwie pod Somosierrą. 1857

Do Buytrago jeszcze po nas przez całą noc i 1 gru­dnia do południa rannych z pobojowiska zwożono. Po południu wywieziono nas do wioski, której nazwiska nie pamiętam, gdzie nas po różnych domach opuszczonych od mieszkańców po kilkunastu złożono. Trudno opisać stanu opłakanego, w którym my się tam znajdowali.

Ranni jedni mniej drudzy, więcej złożeni w domach, w których gdyby się byli znajdowali mieszkańcy, nie jedenby był litością zbudzony, w gorączce leżącym do gaszenia pra­ gnienia przynajmnićj wody podał i chociaż garść słomy pod niego podrzucił. Tam przecież nikogo oprócz le ser­ vice d’ambulance nie było. Dozorcy zaś sami opici zrabowanem winem na gołym astrychu nas bezlitości zło­żyli , materace bowiem w ambulansach się znajdujące nie starczyły dla wszystkich.

Dziewanowski i ja byliśmy przynajmniej tak szczęśliwi, że nas na jednym materacu złożono i jedną derą przykryto. Dziewanowski miał lewe ramie strzaskane i już był bez prawej nogi, którą mu zaraz na pobojowisku pod kolano odjęto. Bar­dzo był słaby, cierpiał wiele na bóle w ramieniu. W nocy wnieśli do izby, w którejśmy leżeli brassero to jest wielką miedzianą misę czyli garę z węglami które wprzód na powietrzu wypalone służą do ogrzania izby lub komina.

Nasi gardes malades nieznający takich gar wsypali w owe brassero węgli, i jeszcze ich nie wy­paliwszy, do pokoju wnieśli. Gdyby nie był nadszedł je­den z chirurgów, któren z największym chałasem wpadł na dozorców i brassero wyrzucił, bylibyśmy się dostali z rąk lekarzy w ręce grabarzy i brassero byłoby dokończyło, czego jeszcze grad kul w szarży nie dokonał. 

Nazajutrz 2 grudnia przewieziono nas do Chamartin, gdzie się znajdo­ wała główna kwatera i dokąd cesarz przybył. Tutaj mie­liśmy większą wygodę: było kilka obszernych budynków dokąd z Madrytu przywieziono materace i inne potrzeby lazaretowe.

W Chamartin poznało mnie kilku z służby cesarskiej, którzy mnie jeszcze w' Marrac widzieli: ci na widok mój pomoc mi swą ofiarowali, a dowiedziawszy się żem pomimo ran głodny był, przynieśli wina i innego przekąsku, którem się z Dziewanowskim równie gło­dnym, aczkolwiek bardzo cierpiącym, podzieliłem. Wkrótce po złożeniu nas w jednym z tych domów urządzonych na lazarety, przybył do nas marszałek Du Roc , za którym paź cesarza niósł pełną tacę napoleonów. Marszałek oświadczył nam, że cesarz przewidując potrzeby nasze przysyła nam zasiłek pieniężny, abyśmy mogli w pierwszej chwili takowym zaradzić. Każden z oficerów dostał po 10 czy 8, żołnierz i podoficer po 3 napoleony.

Z po­czątku pomimo tego żeśmy byli ze wszystkiego ogołoceni, wąchaliśmy się pieniędzy ofiarowanych przyjąć, mianowi­cie Dziewanowskiemu zdawało się to dla nas jako Polaków być ubliżającem. Wkrótce jednakowoż przeko­nał nas Du Roc , że to tylko jest nadzwyczajny dowód pamięci cesarza o pierwszych potrzebach bohaterów szarży, która go nad wszelkie wyrażenie zbudowała. No­ wy to dowód o ile cesarza szarża nasza uniosła, kiedy nietylko cześć pułkowi oddał, ale i o nas w lazarecie zło­żonych nie zapomniał.

Dnia 3 grudnia przewieziono nas do Madrytu i w klasztorze St. Maria d’Attocha złożono. Tu w lazarerie dobrze urządzonym powierzono nas samemu doktorowi cesarza sławnemu jenerałowi Larrey , którego cesarz wielce poważał i o nim w swym testamencie na Śt. Helenie nie zapomniał gdyż mu sto tysięcy franków zapisał i nadmienił że jest najcnotliwszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznał.

Leżałem tam znowu obok kapitana Dziewano­wskiego. Każden z nas miał materac i przykrycie. Obaj byliśmy bardzo słabi. Dziewanowski przecież więcej jeszcze jak ja był cierpiącym. Po przywiezieniu nas 3-go do Madrytu, Larrey sam nas obydwóch opa­trzył. Dziewanowskiemu chciał był jeszcze tego samego dnia rękę odjąć, lecz że rana była w samej ło­patce, oświadczył mu, że ponieważ musi być z podróży zmęczony operacyą do 4-go odłoży, mnie zaś głowę ogolić kazał, rany pościągał, dziury od bagnetów po sondowa­niu porozrzynał, opatrzył i tak nas zostawił, rozkazując aby nam nic więcej jak bullion rano i na wieczór dawano.

Potrzebna ta dyeta lecz na żołądek zdrów, nie była mi bar­dzo pożądaną, nie mając już od pięciu dni prawie nic oprócz owego przekąsku w Chamartin w ustach. Całą noc Dziewanowski bardzo wiele cierpiał, kilka razy wołałem do niego dozorcy, aż nareszcie w bólach na mych rękach skonał. Leżąc obok niego z memi jedenastu ra­nami ubolewałem najwięcej nad tern, że nie potrafiłem mu być w niczem pomocnym i co chwila tylko tak jak mógłem na jego materac się przechylałem.

Śmierć Dzie­wanowskiego, który mnie bardzo był polubił, wielką boleścią mnie przejęła. Uważałem go jak mego drugiego ojca, prawdziwie po ojcowsku on się też mną opiekował, radami i przykładem w życie wojskowe mnie wprowa­ dzając. Cześć niech będzie mężowi, który mężnie wal­cząc, prawdziwie jako bohater skonał. Nigdy on nad losem swym w ostatnich chwilach nie ubolewał ale przeciwnie cieszył się że się Polacy sławą okryli i że czyn ich ogólnie uwielbiano; cieszył się nadzieją, że tak walcząc wkrótce ojczyznę oswobodzimy i wolną powitamy. Nie­stety! nadzieje jego i z nim całego narodu nie zostały skutkiem pożądanym uwieńczone.