Na podstawie pamiętnika Henricha von Brandta, Pamiętniki oficera polskiego (1808-1812). Cz. 1, Warszawa, 1904.
Oblężenie Tortosy 1810

Na podstawie pamiętnika Henricha von Brandta, Pamiętniki oficera polskiego (1808-1812). Cz. 1, Warszawa, 1904.
3-go lipca wyszliśmy wczesnym rankiem do Uldecony, gdzie stanęła obozem cała dywizya. Po zostało tylko w miłem miasteczku kilku grenadyerskich kompanii ze sztabem. W nocy zaczął wiać wiatr przenikliwy i było tak zimno, że chociaż przeszliśmy od S. Mateo cztery mile, nikt nie mógł zasnąć.
O 2-ej zaalarmowały nas forpoczty — dano hasło wymarszu. Kiedym rozkazał zatrąbić mojemu trę-rębaczowi—który mi zawsze towarzyszył—zobaczyłem, że był tak pijany, iż ledwie mógł utrzymać się na no gach, a drugi zgubił mundsztuk od trąbki; byli oni zresztą obaj dzielne chłopcy. W obec takich k a ta strof najlepiej skutkuje wypoczynek, na szczęście też, nie wyruszyliśmy zaraz, i obaj inni trębacze mieli czas wytrzeźwieć i odszukać zgubiony mundsztuk.
Wyszliśmy dopiero nazajutrz o 4-ej. Pochód odbywał się zrazu spokojnie, dopóki nie przyszliśmy w okolice Tortosy. Wokoło strzelały w górę wyniosłe głowy palm. Szczególnie dużo ich było wi dać w stronie morza, zwykle po trzy. Miejscowi ludzie mówili nam, że palmy zawsze muszą tak ro snąć, żeby mogły na siebie patrzyć — jak mąż między dwiema żonami. O milę od Tortosy spotkaliśmy batalion gwardyi wallońskiej. Nasi ułani wpadli na niego, część wzięli do niewoli, resztę rozproszyli.
Pułkownik sztabu, Mesclop, który dowodził przednią strażą—1 batalionem połączonych woltyżerów, 50-u ułanami i czterema działami, pę dził z takim pośpiechem, że stanął pod Tortosą prę dzej niż zbiegowie. Zdaje się, że nie doszła tu wia domość o naszym pochodzie, pomimo, że byliśmy alarmowani w Uldeconie. Zastaliśmy mieszkańców przy pracy i doszliśmy do przyczółka mostu bez wystrzału. Pułkownik Mesclop rozstawił swój oddział tak, że trzy kompanie wraz z działami obsaczyły warownię na odległość strzału armatniego, a w rezerwie pozostawił kompanię 44-go pułku z jazdą, na gościńcu, którym przyszliśmy.
Ja z moją kompanią posłany zostałem na drogę do La Roquette. Nie spotkawszy oporu, sądziliśmy, że szańce zostały opuszczone i zbliżyli śmy się do samej palisady oszańcowanego miejsca. Sądzę, że gdyby wszystkie kompanie były tam w tej chwili, bylibyśmy zdobyli szaniec przedmostowy. Ale wnet rozległy się okrzyki: Los Franceses! los enemi.gos! a las armas! Stary zamek posłał z drugiego brzegu pierwszą kulę armatnią, która przeleciała nam nad głowami.
Rzeka w tem miejscu jest szeroka na 650 kroków i mogliśmy słyszeć wrzawę, jaka się rozlegała w mieście, krzyki mie szkańców, bicie w bębny. Szaniec przedmostowy pokrył się w mgnieniu oka czerwonemi czapkami i gwałtowny ogień zmusił nas do odwrotu, tem prędszego, że byliśmy bez żadnej osłony, ponieważ domy i drzewa zostały zniszczone na odległość armatniego strzału. Cofnęliśmy się więc do dwupiętrowego domu z ogrodem, otoczonym murem, oddalonego o 500 kroków od szańca.
Nie mając żadnego rozkazu, uznałem, że trzeba się zatrzymać w tem schronieniu i spodziewałem się otrzymać wkrótce posiłki. Ustawiłem część swoich ludzi w ogrodzie i z resztą zająłem dom. Zatrzymałem w rezerwie trochę ludzi z 1-ej kompanii woltyżerów i trochę woltyżerów z 44-go pułku, którzy przybiegli tu ze mną. Nie skończyłem jeszcze wydawać rozporządzeń, kiedy artylerya skierowała na nas gwałtowny ogień. Strzał za strzałem padał z przedmostowego szańca, z bateryi położonych nad brzegiem rzeki i ze starego zamku „Castillo Viejo”. Dach na domu w oka mgnieniu został podziurawiony, również i ściana od strony miasta. Z szańca przedmostowego usiłowano zburzyć mur opasujący ogród.
Kanonada ucichła na chwilę i wysypało się parę tysięcy miąueletów w czerwonych czapkach; większa ich część zwróciła się ku domowi zajętemu przez nas, a reszta poszła brzegiem Ebra. Z po czątku przewaga była po naszej stronie, ale artylerya z zamku zasypywała nas bezustannie bombami i granatami, a gdy drugie piętro runęło, ranni zapełnili wnętrze domu i osłabł nasz ogień — Hiszpanie posunęli się naprzód. Wdarli się do ogrodu przez wyłom i wyparli ztam tąd moich ludzi.
Mogliśmy widzieć z blizka te dzikie i wrogie twarze naszych nieprzyjaciół. Na szczęście, przy drugim ataku kanonada ustała nagle, wypchnęliśmy Hiszpanów z ogrodu, ale zaczajeni za murem, strzelali do nas tak gwałtownie, że prawie cały dom zapełnił się rannymi i poległymi.
— Notre situation toe dessine en noir, lieutenant! —powiedział mi sierżant francuski, który z częścią woltyźerów z 44-go pułku przyłączył się do nas.
Nie wiem, z jakiego powodu nastąpiła przerwa w ataku. Słońce było już wysoko, lecz odsieczy nie było widać. Najwięcej dręczyło nas pragnie nie, a nie mógł nikt iść do studni w ogrodzie, bo było to miejsce najwięcej wystawione na strzały.
Złożyłem radę wojenną z porucznikiem Krakowskim i sierżantem Szewczykiem. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron, o przebiciu nie mogło być mowy. Postanowiliśmy bronić się, ustępując z pokoju do pokoju, i pogrzebać się raczej w gruzach, niż kapitulować. Byliśmy zresztą pewni, że pomoc lada chwila nadejdzie i udało się nam do dać ducha żołnierzom. Położenie oczywiście było niebezpieczne. Otoczeni przez krwiożerczego wroga, pod ogniem potężnej artyleryi, odcięci zupełnie od swoich, w dodatku zmęczeni, wyczerpani uciążliwym marszem i bitwą.Nieprzyjacielski ogień zwalniał trochę i zrobił się jakiś ruch między czerwonemi czapkami na drodze do Boquetty. Hiszpanie cofali się przez gęste zarośla, wiszące po obu stronach gościńca, i zdawało się, że zamierzają uderzyć znowu na nas. Ale kiedy daliśmy do nich ognia, puścili się żywo ku szańcowi przedmostowemu. Jednocześnie ci, którzy nas otoczyli, opuścili swoje stanowiska i cofnęli się ku rzece, a na drodze do Waleneyi ukazały się nasze kolumny i zajęły brzeg ogrodu, ciągnącego się w półkoleku szańcom. Rzuciliśmy się za uchodzącym nieprzyjacielem, ale powstrzymał nas gwałtowny ogień działowy i karabinowy z szańców. Kula armatnia obsypała mnie piaskiem i ziemią, kula karabinowa drasnęła w prawe ramię, a jednocześnie dostałem w prawą rękę kilka siekańców, z których jedno ziarnko weszło tak głęboko, że nie można go było wydobyć.—Dziś jeszcze—po latach pięćdziesięciu — ból w danej ranie przypomina mi pierwszy dzień oblężenia Tortosy.
W tejże chwili nadciągnął jenerał Chłopicki, zluzował moich ludzi i rozstawił łańcuch forpoczt ze świeżo przybyłego wojska. My zaś zapędziliśmy się do rajskiego obozu, w którym stanęła dywizya, o 600 stóp oddalonego od twierdzy.
Po przyjściu do obozu wywołałem ludzi swoich do apelu. Brakowało 52 poległych i rannych z pomiędzy wszystkich, którzy ze mną byli. Pułkownik rozwodził się nad tak wielkiemi stratami i utrzymy wał, że niepotrzebnie się narażałem . A le to nie było słuszne; było to tylko następstwem nietrafnego rozporządzenia w pochodzie i innych okoliczności. Gdybyśmy byli otrzymali pomoc, bylibyśmy bez żadnej wątpliwości zdobyli szańce przy niepojętem niedbalstwie i nieostrożności Hiszpanów. Ale wysunięty naprzód oddział pozostawiono bez instrukcyi i bez pomocy, więc musiał on liczyć tylko na własne siły.
Tak wielkie straty wynikły skutkiem tego, a przy odrobinie energii można było złemu zapobiedz. Za pewne dla zamaskowania popełnionego błędu pomi nięto całą tę sprawę milczeniem.
Nad wieczorem urządziliśmy się już wygodnie w obozie. Wszędzie paliły się wesoło ognie, a lu bo hiszpańska artylerya dawała się nam mocno we znaki, nie przeszkadzało to nikomu do wypoczynku.
Niesłychane masy żywności różnego rodzaju pościągano z okolicy. Oficerowie kompanii siedzieli pod wielkiem figowem drzewem i zajadali z zadowoleniem baraninę pieczoną i dawno niewidziane kartofle, które w Hiszpanii nazywają pogardliwie comida porlos cochinos — jedzenie dla świń — a niedaleko od nich grupa woltyżerów, z których kilku było pijanych.
— Niech Bóg da zdrowie alkaldowi! — zawołał jeden z nich — za to, że mnie oddał w rekru-ty. Nigdy pewnie nie kosztował on czekolady, ani wina. Niech żyje!
I w tej samej chwili, kiedy podniósł szklankę w górę, żeby wypić zdrowie alkalda, gwizdnęła kula z cytadeli i urwała mu głowę w taki sposób, że czaszka obdarta z włosów bez mózgu potoczyła się opodal jakby wyrzucona z procy.
— Szkoda!—odezwał się jeden z żołnierzy, — Dobry był z niego żołnierz, dzielny kolega!
— I wielki pijak!—dodał kapral.
Poczem odniesiono na bok ciało zabitego. Ponieważ ogień nieprzyjacielski dawał się nam we znaki — pomimo gęstych drzew figowych, orzechowych i świętojańskich, pośród których obozowaliśmy—usypaliśmy następnego dnia wysoki szaniec, który nas zasłaniał od strzałów.
Nie mając dużo materyału, musieliśmy powyrywać wszystek budulec z domów okolicznych i z tego wybudowaliśmy baraki. Wszystko to robiliśmy wśród ciągłych wycieczek nieprzyjaciela, który 6, 7, 8, 9 lipca staczał z nami żywe utarczki.
9-go lipca na miejsce strat, poniesionych przez moją kompanię, miałem wziąć ludzi z compagnie du centre. Ponieważ miałem prawo wyboru, przyszło do nieprzyjemnych wyjaśnień z kapitanem, który mi wymawiał, że marnuję ludzi bez potrzeby. Zrobiło to tak niedobre wrażenie na żołnierzach, że niechę tnie wstępowali na moje wezwanie, gdy dotąd był nadmiar kandydatów do mojej kompanii. Musiałem po kutować z a błąd popełniony przez zwierzchników. Ale jenerał Chłopicki ujął się za mną. Miał on kwaterę o 50 kroków od naszej kompanii, w małym domku, obrosłym winem, otoczonym kwitnącemi drzewami, i prawie codzień przechodził przez nasz obóz. Nazajutrz po bitwie, przechodząc tamtędy w chwili, gdyśmy stanęli do apelu, przemówił zwykle milczący jenerał:
— Biliście się wczoraj jak dzielni chłopcy, ale nie wątpiłem, że tak będzie. — Potem przystanął przed woltyżerem, któremu kartacz urwał pompon i przedziurawił kaszkiet i dodał: — Prawda, że sprawiliście się dobrze?— Nie było tam jeszcze tak gorąco, jak pod Villastar — odpowiedział żołnierz. Jenerał poklepał go po ramieniu, a mnie podał rękę po przyjacielsku.
— No! — powiedział obecny tej scenie kapitan Solnicki, dowódca 3-ej kampanii fizylierów z 2-go batalionu, który znał jenerała jeszcze z Włoch — pewnie już śmierć niedaleko od jenerała, bo nie wi działem go jeszcze nigdy takim!
Do 12-go lipca, korzystając z ciemności nocy, oszańcowywaliśmy odosobnione posterunki i łączyliśmy je z sobą szańcami, a stojące pojedyńczo domy fortyfikowaliśmy, czemu usiłowali przeszkadzać Hiszpanie, staczając z nami częste potyczki.
Dnia 12-go zrobili wycieczkę do domu, którego nasza kompania broniła 4-go lipca. Wyparli warty z przykopu, ale zostali odparci przez nadbiegające rezerwy pod dowództwem kapitana Balia. Przed samem południem ukazał się znowu oddział, z 20-tu ludzi złożony ale ujrzawszy naszych, cofnął się zaraz. Jeden tylko z Hiszpanów wystrzelił, a ten strzał położył trupem mężnego kapitana Balia, który w tylu utarczkach, bitwach i oblężeniach nie był nigdy ranny. Kula ugodziła go w czoło i wyszła druga stroną czaszki, a kapitan padł na miejscu zabity nie wydawszy nawet jęku.
Ogólnie żałowano tego zacnego człowieka. Jak zwykle, idąc na służbę, ubrał się starannie i grenadyerzy wychwalali jego spokojną zawsze postawę, kiedy go śmierć tak niespodziewanie zaskoczyła. Byłem wtenczas na warcie na samym krańcu lewego skrzydła, nad rzeką Ebro, kiedy doszła mnie wiadomość o śmierci mojego kochanego i czcigodnego przyjaciela i protektora, a nie mogłem nawet jego zwłok pożegnać, bo kiedym został nazajutrz zluzowany z posterunku, były już od kilku godzin złożone w zimnym grobie.
Od 13-go nastał spokój, który trwał kilka dni. Czy to był wybieg wojenny dla uśpienia na szej czujności, czy też niesłychane gorąco, nawet na Hiszpanów wywierało wpływ—dość, źe cały ten czas stali bezczynnie. Nawet artylerya umilkła. Wykonczaliśmy nasze szańce i zaprowadzaliśmy połączenia między niemi; oblężeni robili to samo na drugim brzegu rzeki.
Złe wiadomości, nadchodzące z Katalonii, tro chę osłabiły naszego ducha. Choć były skąpe i niedokładne, to jednak było z nich widoczne, że właściwe oblężenie nieprędko się rozpocznie. Armia katalońska, na której współdziałanie liczyliśmy, nie m ogła skutkiem przeszkód rozpocząć swoich działań. Dywizya nasza, wbita klinem mię dzy armię katalońską i Walencyanów, mając przed sobą twierdzę z silną załogą, za sobą góry trudne do przebycia, naokoło cały kraj pod bronią, była w położeniu niebezpiecznem.
Dni mijały powoli na drobnych, utarczkach i niepokojeniu przez nieprzyjaciela. Żywności za czynało być mniej, źródła wyschły i wodę do gotowania trzeba było sprowadzać z daleka.
Pierwszych dni sierpnia nocą, wielu oficerów słyszało na gościńcu do Taragony—na drugim brze gu Ebra—turkot licznych wozów, a ja, stojąc na straży 2-go sierpnia, słyszałem odgłos maszerujące go wojska, ale Hiszpanie zachowywali się spokojnie, nie strzelali i w dzień nie było widać u nich żadnego ruchu, w głównej kwaterze nie zwracano przeto uwagi na nasze raporty, a że przyjechał wtedy do obozu Inspecłeur aux revues, cały sztab, płatnicy, kapitanowie, furyerzy i t. d. zostali wezwani i zdawali rachunki w dość oddalonym domu.
D. 3-go sierpnia, około 4-ej, nagle odezwały się w krótkich odstępach trzy strzały armatnie i bomby przeleciały nad naszemi głowami w stronę La Roquetty. Oficerowie leżeli na matach pod drzewami, porozbierani, bo upał był nie do zniesienia.
— To sygnał!—zawołałem.
I zerwawszy się jednym susem, pomimo żartów niedowierzających kolegów, pobiegłem do swojej kompanii. Zanim zdążyłem dobiedz, walka w przykopach już się rozpoczęła. Nasi, dobrze wyćwiczeni ludzie, stanęli natychmiast pod bronią, niezupełnie według formy poubierani, ale broń była w porządku.
Podczas gdym rozstawiał swoich woltyżerów, kule już gwizdały naokoło nas. Nadbiegł jenerał Chłopicki w kurtce, w nankinowych spodniach i płytkich trzewikach, zawsze z nieodłączną laseczką w ręku i zakomenderował swoim pięknym głosem:
— Grenadyerzy w lewo! W oltyźerowie w prawo! I naprzód!
A po wykonaniu tego ,ruchu stanął na czele oddziału i poprowadził go na Hiszpanów.
Przez ten czas na naszem lewem skrzydle około 300 jeźdźców hiszpańskich, okrążywszy nasze skrzydło, popędziło prosto do wsi Jezusa, gdzie była, nasza główna kwatera.
Tam rozsiekali na ulicy kilku kawalerzystów i zabili szyldwacha przed drzwiami jenerała. Przyjęci strzałami kompanii grenadyerów francuzkich, będących na służbie, rozproszyli się i pouciekali w różne strony; niewielu z tego pułku powróciło z St. Jago do Tortosy.
Gdyby byli zatrzymali się w porządku, byliby mogli zniszczyć lub zabrać cały park amunicyi, stojący o kilka kroków, bardzo słabo strzeżony, a potem zaskoczyć nas z, tyłu, ale widocznie potracili głowy. My zaś stoczyliśmy na broń sieczną walkę krótką, ale krwawą, w której wzięliśmy górę. Między Hiszpanami dużo było pijanych, szczególnie Miqueletow (nieregularne wojsko). Niektórzy rzucali się jak wściekli na naszych ludzi, inni atakowali oficerów, usiłując ich pozabijać; jeden z takich rozwścieczonych wpadł na mnie i już podniósł broń, kiedy sierżant Dachowicz położył go trupem .
Nasze wojsko, rozstawione w linii, odepchnęło nieprzyjaciela, idącego kolumną i skutkiem tego mogliśmy go otoczyć z obu stron. Ostatni żołnierze w kolumnie hiszpańskiej, przestraszeni tem, zachwiali się i pomimo, że oficerowie czynili, co mogli, żeby ich poprowadzić naprzód, koniec kolumny, zobaczywszy naszych żołnierzy na bokach, zawrócił, za nim środkowe kompanie, a w końcu czoło, opuszczając oficerów.
Wszystko to trwało zaledwie kwadrans, poczem Hiszpanie rozpoczęli bezcelową strzelaninę z oszańcowanej drogi do przedmostowego szańca, na co nasi odpowiadali słabo.
Jeńców , których sprowadzano ze wszystkich stron, było 200—pomiędzy nimi dużo oficerów i kilku sztabowców; nasz pułk, który wytrzymał główne pątarcie nieprzyjaciela, miał mnóstwo rannych i poległych, a między temi ostatnimi kapitana Solnickiego, dobrego, ale zbyt surowego oficera, który dużo się przyłożył do wykształcenia młodszych oficerów, lecz był w najwyższym stopniu nienawidzony przez żołnierzy. Przyniesiono go jako zabitego do obozu: kula rozłupała mu czaszkę nie naruszywszy mózgu, ale gdy zdjęto odłamek kości z mózgu, otworzył oczy, powiedział: „Jak-mi dobrze!” i w tej chwili skonał.
Kapitanowi Mędrzykowskiemu kula strzaskała ramię; prócz tego, zostali lekko ranieni porucznicy Niedzielski i Dobrzycki, oraz wielu innych.
Zaledwo Hiszpanie przeszli przez most, ze wszystkich szańców i fortów rozpoczęła się gwałtowna kanonada. Jeden z młodszych oficerów, chcąc okazać, źe gardzi niebezpieczeństwem, stanął na parapecie. Za nim poszedł drugi i trzeci; zebrali się tam w końcu porucznicy: Dobrzycki, Piątkowski, Żurawski, Brand, Kupść, Niedzielski. Nagle zobaczyliśmy oficera idącego zewnątrz parapetu spokojnie i wolno.
— Panowie! — przemówił.—Jenerał pyta, co znaczy ta fanfaronada i zabrania jej surowo.
Wszyscy powrócili spiesznie do przykopu, a poseł — kapitan Recbowicz—powrócił tym razem we wnętrzną stroną szańca. Mówiono później, że wprawdzie jenerał powiedział to, ale dodał, że jesteśmy zuchy. Kapitan zaś uczynił uwagę:
Robisz to samo, co te szalone głowy! Na to Recbowicz z niewzruszoną zimną krwią odrzekł, że adjutant z rozkazem powinien iść zawsze najkrótszą drogą.
Marszałek Suchet w swoich Pamiętnikach, przypisuje powodzenie bitwy 3-o sierpnia doskonałym rozporządzeniom jenerała Lavala. Widziałem go rzeczywiście idącego na czele kilku kompanij grenadyerów i dowiedziałem się później, że otrzymał dość silną kontuzyę. Ale zważywszy na odległość od wsi Jezusa do mostu, mógł Laval przybyć dopiero pod koniec bitwy, która miała przebieg niezwykle szybki.
W każdym razie 3-ci sierpnia był dniem rozstrzygającym o losach Tortosy. Sam marszałek Suchet to przyznaje, tylko, że nie kładzie nacisku na to, co ważniejsze. Pod Tortosą był główny punkt decydujący o losach wyprawy; nasze niepowodzenie mogło sprowadzić zgubę dla obserwacyjnego korpusu, stojącego pod Cenią — wojsk na prawym brzegu Ebra—a nawet główne siły Sucheta postawić w trudnem położeniu.
We dwa dni potem wyprawiono mnie do Tortosy po rzeczy naszych jeńców. Włożyłem—rozumie się —najpiękniejszy mundur, przystroiłem się w szlify, założyłem świeżą wstążkę do orderu i kazałem sobie poprzylepiać na świeże i dawne rany czarne plastry, zamiast białych.
Wystroiłem także mego trębacza Jankowskiego, zalecając mu, żeby nic nie pił. Zaopatrzyłem się w niezbędne listy i w otoczeniu wszystkich młodszych kolegów poszedłem do przykopu. Kazałem Jankowskiemu wsunąć trąbkę między dwa wozy z piaskiem i parę razy zatrąbić, poczem podnieśliśmy się i trąbiąc ciągle poszliśmy do krzyża przy głównej drodze. Zobaczyliśmy na tej drodze pełno ludzi, którzy lufy swoich karabinów powsuwali między palisady. Doszedłszy do krzyża, usłyszeliśmy wołanie—Alto! (stój) albo: dam ognia!
Wkrótce ukazał się niemłody oficer z trębaczem — zapytał czego żądam i wymawiał mi, że tak daleko zaszedłem. Przyjął moje usprawiedliwienie, zawiązał mi oczy i chciał wziąć listy, ale powiedziałem mu, że mam rozkaz doręczyć je osobiście komendantowi, na co odrzekł, że to nie od niego zależy. Wyprawił z zapytaniem swego trębacza, poczem zaczęliśmy rozmawiać, co trwało aż do powrotu posła. Pytał się o jeńców, w których interesie przybyłem, ale zdawało się, że zna niewielu, bo większa ich część należała do wojska, które przyszło do Tortosy z Katalonii, z Henrykiem O’Donnellem. Po upływie dość długiego czasu przyszedł oficer z pozwoleniem na wprowadzenie mnie do miasta. — Obaj ujęli mnie pod ręce i poprowadzili przez most. Miałem polecenie przemierzyć jego długość; uczyniłem to, ale wątpię, czy dokładnie, bo moją uwagę mąciła rozmowa z przewodnikami.
Ze szmeru głosów wnosiłem, że mijamy tłum ludzi, a niekiedy dochodziły do moich uszu uwagi. Ktoś powiedział: — To jeszcze bardzo młody chłopiec. Parę razy odezwało się też groźne i na miętne: — Al viage de sangrecon el carajo! (na krwawą, drogę z tym.. ).
„Krwawą drogą” nazywają miejsce w pobliżu miasta, gdzie zamordowano wielu Francuzów pod czas oblężenia Tortosy jeszcze przez księcia Orleań skiego.
Nareszcie zawróciliśmy raptownie, a potem weszliśmy na schody, gdzie mi zdjęto przepaskę z oczu i w pokoju o ścianach podziurawionych przez nasze kule stanąłem przed obliczem komendanta: general . conde de Alacha. Nie mogę powiedzieć, żeby jego osoba zrobiła na mnie osobliwe wrażenie. — Ekscelencyo! powiedziałem po francusku, mam zaszczyt doręczyć listy od oficerów wziętych do niewoli 3-go sierpnia i od jenerała Lavala.
— Bardzo mi miło — odrzekł i poszedł z kilku wyższymi oficerami do sąsiedniego pokoju. Kilku młodszych oficerów pozostało przy mnie i poczęstowali mnie czekoladą i wodą z lodem. Wina, które podawano, pić nie chciałem.
— Smutne tam życie wiedziecie — powiedział jeden z oficerów — Lepiejby było u nas.
— Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, uważamy to za nieodłączne od stanu wojskowego — odrzekłem — i ufamy przyszłości — Przyszłości? Nie zapowiada się ona ponętnie — odparł. — Ale sądzę, że tylko wola Boska może o tem rozstrzygnąć. W śród tej rozmowy powrócił senor Gobernadori wręczył mi list do jenerała; zapytał następnie, czy jestem kapitanem, a usłyszawszy moją odpowiedź, że dopiero podporucznikiem, zawołał: — Ach! mój Boże! Gdybyś zechciał przejść do nas, zostałbyś pułkownikiem! Te słowa odjęły mi w pierwszej chwili mowę i dopiero po ochłonięciu byłem w stanie odpowie dzieć: -— A czy panowie oficerowie hiszpańscy chcieliby służyć ze zdrajcą? Nie czekając na odpowiedź, poprosiłem o po zwolenie powrotu do obozu. Ale można sobie wystawić moje zdumienie, kiedy wyszedłszy z pokoju, w przedsionku zastałem mojego trębacza Janko wskiego, pijanego straszliwie, który oznajmił mi, ze nie wraca ze mną, bo wstępuje do służby hiszpańskiej. ..
— Jak to! — zawołałem — Z całego pułku wybrano ciebie, żebyś mi towarzyszył, a ty chcesz na cały swój pułk ściągnąć taką hańbę? Dobrze odejdę. Zostań tu i patrz na to, jak zabijają twoich braci! Jankowski wytrzeźwia! odrazu. Wyjął z kieszeni sakiewkę, w której było może 12 15 talaiów, rzucił ją na ziemię i zawołał po polsku: — Zabierzcie swoje Judaszowe piemędze! W racam z moim porucznikiem!...
Wśród najgłębszej ciszy przeszliśmy między licznie zebranymi Hiszpanami; na schodach zawiązano nam znowu oczy i wśród takich samych okizyków, przekleństw, wrzasków, powróciliśmy przez most do przykopu. Po powrocie do obozu zdałem pułkownikowi sprawę z mojej misyi i wręczyłem mu otrzymany list.
Nazajutrz odesłano listy, rzeczy i pieniądze jeńców, a odbierali je adjutanci jenerała, mnie zaś pozostawiono na uboczu. Młody i niedoświadczony, a przytem trochę zarozumiały, odczułem to mocno i wywnętrzyłem się z moich żalów przed jednym ze starszych kapitanów . Ależ mój kochany — odrzekł mi na to — nie wyobrażaj sobie, że cię wybrano dla jakiegoś wyróżnienia! Wiesz dobrze jacy są Hiszpanie, jak postępują nieraz z parlamentarzami — pomimo całego trąbienia i dęcia strzelają do nich — a niekiedy zatrzymują ich jako jeńców. Jesteś młody, ambitny, mówisz po francusku, jenerałowie znają cię osobiście i dlatego ciebie tam wyprawili. Czy tak samo myślą, jak ja, nie mogę twierdzić napewno, ale zdaje mi się to bardzo prawdopodobne. Mimo, że to objaśnienie zrobiło mi dotkliwą przykrość, w następstwie wpłynęło na mnie ko rzystnie i nauczyło mnie w późniejszem życiu zapatrywać się na wiele rzeczy z właściwego stanowiska.
Nasz pułk postradał w ciągu sierpnia jeszcze i kapitana Wyganowskiego, mego kolegę z Monzonu, który został zamordowany nieopodal obozu. Trochę idealista, zrażony był sposobem prowadzenia wojny i brał stronę biednych Hiszpanów, którzy jak utrzymywał — byli zupełnie w prawie bronić się i nam gdzie i kiedy się zdarzyło podrzynać gardła. Przytem cierpiał on na nostalgię, marzył dniem i nocą o pięknych brzegach Prosny i o doskonałem grzanem piwie, które ludzie tam piją wieczorem przy kominku. Po różnych prośbach i pisaniach, na których zeszedł blisko rok, otrzymał łaskawe uwolnienie od służby w Morelłi, gdzie stał w zamku z załogą 200 ludzi.
Jak tylko otrzymał dymisyę, zwierzył się przed jednym Hiszpanem z zamiaru opuszczenia kraju i chciał na drogę dostać paszport od Villacampy i Barsoncourta, którzy w tej okolicy dowodzili od działami z Aragonii i Walencyi. Z przewodnikiem— hojnie zapłaconym—ułożył się, żeby go doprowadził do naszego obozu pod Tortosą, przebrał się za Hiszpana i dostał się szczęśliwie aż do naszych forpoczt. Ale tu nieszczęśliwy padł od puginału mordercy. Jak się to stało -— nie wyjaśni się nigdy. Człowiek, któremu się powierzył, usprawiedliwił się później świadectwem napisanem własnoręcznie przez Wyganowskiego, źe wypełnił swój obowiązek, jak przystało na uczciwego człowieka. Świadectwo wystawione było tego samego dnia, kiedy znaleziono ciało. Leżało ono niedaleko od drogi, pod drzewem oliwnem, zupełnie obnażone, z dwierna głębokiemi ranami w piersi i tak znalazł je patrol z naszego pułku.
3-go lipca wyszliśmy wczesnym rankiem do Uldecony, gdzie stanęła obozem cała dywizya. Po zostało tylko w miłem miasteczku kilku grenadyerskich kompanii ze sztabem. W nocy zaczął wiać wiatr przenikliwy i było tak zimno, że chociaż przeszliśmy od S. Mateo cztery mile, nikt nie mógł zasnąć.
O 2-ej zaalarmowały nas forpoczty — dano hasło wymarszu. Kiedym rozkazał zatrąbić mojemu trę-rębaczowi—który mi zawsze towarzyszył—zobaczyłem, że był tak pijany, iż ledwie mógł utrzymać się na no gach, a drugi zgubił mundsztuk od trąbki; byli oni zresztą obaj dzielne chłopcy. W obec takich k a ta strof najlepiej skutkuje wypoczynek, na szczęście też, nie wyruszyliśmy zaraz, i obaj inni trębacze mieli czas wytrzeźwieć i odszukać zgubiony mundsztuk.
Wyszliśmy dopiero nazajutrz o 4-ej. Pochód odbywał się zrazu spokojnie, dopóki nie przyszliśmy w okolice Tortosy. Wokoło strzelały w górę wyniosłe głowy palm. Szczególnie dużo ich było wi dać w stronie morza, zwykle po trzy. Miejscowi ludzie mówili nam, że palmy zawsze muszą tak ro snąć, żeby mogły na siebie patrzyć — jak mąż między dwiema żonami. O milę od Tortosy spotkaliśmy batalion gwardyi wallońskiej. Nasi ułani wpadli na niego, część wzięli do niewoli, resztę rozproszyli.
Pułkownik sztabu, Mesclop, który dowodził przednią strażą—1 batalionem połączonych woltyżerów, 50-u ułanami i czterema działami, pę dził z takim pośpiechem, że stanął pod Tortosą prę dzej niż zbiegowie. Zdaje się, że nie doszła tu wia domość o naszym pochodzie, pomimo, że byliśmy alarmowani w Uldeconie. Zastaliśmy mieszkańców przy pracy i doszliśmy do przyczółka mostu bez wystrzału. Pułkownik Mesclop rozstawił swój oddział tak, że trzy kompanie wraz z działami obsaczyły warownię na odległość strzału armatniego, a w rezerwie pozostawił kompanię 44-go pułku z jazdą, na gościńcu, którym przyszliśmy.
Ja z moją kompanią posłany zostałem na drogę do La Roquette. Nie spotkawszy oporu, sądziliśmy, że szańce zostały opuszczone i zbliżyli śmy się do samej palisady oszańcowanego miejsca. Sądzę, że gdyby wszystkie kompanie były tam w tej chwili, bylibyśmy zdobyli szaniec przedmostowy. Ale wnet rozległy się okrzyki: Los Franceses! los enemi.gos! a las armas! Stary zamek posłał z drugiego brzegu pierwszą kulę armatnią, która przeleciała nam nad głowami.
Rzeka w tem miejscu jest szeroka na 650 kroków i mogliśmy słyszeć wrzawę, jaka się rozlegała w mieście, krzyki mie szkańców, bicie w bębny. Szaniec przedmostowy pokrył się w mgnieniu oka czerwonemi czapkami i gwałtowny ogień zmusił nas do odwrotu, tem prędszego, że byliśmy bez żadnej osłony, ponieważ domy i drzewa zostały zniszczone na odległość armatniego strzału. Cofnęliśmy się więc do dwupiętrowego domu z ogrodem, otoczonym murem, oddalonego o 500 kroków od szańca.
Nie mając żadnego rozkazu, uznałem, że trzeba się zatrzymać w tem schronieniu i spodziewałem się otrzymać wkrótce posiłki. Ustawiłem część swoich ludzi w ogrodzie i z resztą zająłem dom. Zatrzymałem w rezerwie trochę ludzi z 1-ej kompanii woltyżerów i trochę woltyżerów z 44-go pułku, którzy przybiegli tu ze mną. Nie skończyłem jeszcze wydawać rozporządzeń, kiedy artylerya skierowała na nas gwałtowny ogień. Strzał za strzałem padał z przedmostowego szańca, z bateryi położonych nad brzegiem rzeki i ze starego zamku „Castillo Viejo”. Dach na domu w oka mgnieniu został podziurawiony, również i ściana od strony miasta. Z szańca przedmostowego usiłowano zburzyć mur opasujący ogród.
Kanonada ucichła na chwilę i wysypało się parę tysięcy miąueletów w czerwonych czapkach; większa ich część zwróciła się ku domowi zajętemu przez nas, a reszta poszła brzegiem Ebra. Z po czątku przewaga była po naszej stronie, ale artylerya z zamku zasypywała nas bezustannie bombami i granatami, a gdy drugie piętro runęło, ranni zapełnili wnętrze domu i osłabł nasz ogień — Hiszpanie posunęli się naprzód. Wdarli się do ogrodu przez wyłom i wyparli ztam tąd moich ludzi.
Mogliśmy widzieć z blizka te dzikie i wrogie twarze naszych nieprzyjaciół. Na szczęście, przy drugim ataku kanonada ustała nagle, wypchnęliśmy Hiszpanów z ogrodu, ale zaczajeni za murem, strzelali do nas tak gwałtownie, że prawie cały dom zapełnił się rannymi i poległymi.
— Notre situation toe dessine en noir, lieutenant! —powiedział mi sierżant francuski, który z częścią woltyźerów z 44-go pułku przyłączył się do nas.
Nie wiem, z jakiego powodu nastąpiła przerwa w ataku. Słońce było już wysoko, lecz odsieczy nie było widać. Najwięcej dręczyło nas pragnie nie, a nie mógł nikt iść do studni w ogrodzie, bo było to miejsce najwięcej wystawione na strzały.
Złożyłem radę wojenną z porucznikiem Krakowskim i sierżantem Szewczykiem. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron, o przebiciu nie mogło być mowy. Postanowiliśmy bronić się, ustępując z pokoju do pokoju, i pogrzebać się raczej w gruzach, niż kapitulować. Byliśmy zresztą pewni, że pomoc lada chwila nadejdzie i udało się nam do dać ducha żołnierzom. Położenie oczywiście było niebezpieczne. Otoczeni przez krwiożerczego wroga, pod ogniem potężnej artyleryi, odcięci zupełnie od swoich, w dodatku zmęczeni, wyczerpani uciążliwym marszem i bitwą.Nieprzyjacielski ogień zwalniał trochę i zrobił się jakiś ruch między czerwonemi czapkami na drodze do Boquetty. Hiszpanie cofali się przez gęste zarośla, wiszące po obu stronach gościńca, i zdawało się, że zamierzają uderzyć znowu na nas. Ale kiedy daliśmy do nich ognia, puścili się żywo ku szańcowi przedmostowemu. Jednocześnie ci, którzy nas otoczyli, opuścili swoje stanowiska i cofnęli się ku rzece, a na drodze do Waleneyi ukazały się nasze kolumny i zajęły brzeg ogrodu, ciągnącego się w półkoleku szańcom. Rzuciliśmy się za uchodzącym nieprzyjacielem, ale powstrzymał nas gwałtowny ogień działowy i karabinowy z szańców. Kula armatnia obsypała mnie piaskiem i ziemią, kula karabinowa drasnęła w prawe ramię, a jednocześnie dostałem w prawą rękę kilka siekańców, z których jedno ziarnko weszło tak głęboko, że nie można go było wydobyć.—Dziś jeszcze—po latach pięćdziesięciu — ból w danej ranie przypomina mi pierwszy dzień oblężenia Tortosy.
W tejże chwili nadciągnął jenerał Chłopicki, zluzował moich ludzi i rozstawił łańcuch forpoczt ze świeżo przybyłego wojska. My zaś zapędziliśmy się do rajskiego obozu, w którym stanęła dywizya, o 600 stóp oddalonego od twierdzy.
Po przyjściu do obozu wywołałem ludzi swoich do apelu. Brakowało 52 poległych i rannych z pomiędzy wszystkich, którzy ze mną byli. Pułkownik rozwodził się nad tak wielkiemi stratami i utrzymy wał, że niepotrzebnie się narażałem . A le to nie było słuszne; było to tylko następstwem nietrafnego rozporządzenia w pochodzie i innych okoliczności. Gdybyśmy byli otrzymali pomoc, bylibyśmy bez żadnej wątpliwości zdobyli szańce przy niepojętem niedbalstwie i nieostrożności Hiszpanów. Ale wysunięty naprzód oddział pozostawiono bez instrukcyi i bez pomocy, więc musiał on liczyć tylko na własne siły.
Tak wielkie straty wynikły skutkiem tego, a przy odrobinie energii można było złemu zapobiedz. Za pewne dla zamaskowania popełnionego błędu pomi nięto całą tę sprawę milczeniem.
Nad wieczorem urządziliśmy się już wygodnie w obozie. Wszędzie paliły się wesoło ognie, a lu bo hiszpańska artylerya dawała się nam mocno we znaki, nie przeszkadzało to nikomu do wypoczynku.
Niesłychane masy żywności różnego rodzaju pościągano z okolicy. Oficerowie kompanii siedzieli pod wielkiem figowem drzewem i zajadali z zadowoleniem baraninę pieczoną i dawno niewidziane kartofle, które w Hiszpanii nazywają pogardliwie comida porlos cochinos — jedzenie dla świń — a niedaleko od nich grupa woltyżerów, z których kilku było pijanych.
— Niech Bóg da zdrowie alkaldowi! — zawołał jeden z nich — za to, że mnie oddał w rekru-ty. Nigdy pewnie nie kosztował on czekolady, ani wina. Niech żyje!
I w tej samej chwili, kiedy podniósł szklankę w górę, żeby wypić zdrowie alkalda, gwizdnęła kula z cytadeli i urwała mu głowę w taki sposób, że czaszka obdarta z włosów bez mózgu potoczyła się opodal jakby wyrzucona z procy.
— Szkoda!—odezwał się jeden z żołnierzy, — Dobry był z niego żołnierz, dzielny kolega!
— I wielki pijak!—dodał kapral.
Poczem odniesiono na bok ciało zabitego. Ponieważ ogień nieprzyjacielski dawał się nam we znaki — pomimo gęstych drzew figowych, orzechowych i świętojańskich, pośród których obozowaliśmy—usypaliśmy następnego dnia wysoki szaniec, który nas zasłaniał od strzałów.
Nie mając dużo materyału, musieliśmy powyrywać wszystek budulec z domów okolicznych i z tego wybudowaliśmy baraki. Wszystko to robiliśmy wśród ciągłych wycieczek nieprzyjaciela, który 6, 7, 8, 9 lipca staczał z nami żywe utarczki.
9-go lipca na miejsce strat, poniesionych przez moją kompanię, miałem wziąć ludzi z compagnie du centre. Ponieważ miałem prawo wyboru, przyszło do nieprzyjemnych wyjaśnień z kapitanem, który mi wymawiał, że marnuję ludzi bez potrzeby. Zrobiło to tak niedobre wrażenie na żołnierzach, że niechę tnie wstępowali na moje wezwanie, gdy dotąd był nadmiar kandydatów do mojej kompanii. Musiałem po kutować z a błąd popełniony przez zwierzchników. Ale jenerał Chłopicki ujął się za mną. Miał on kwaterę o 50 kroków od naszej kompanii, w małym domku, obrosłym winem, otoczonym kwitnącemi drzewami, i prawie codzień przechodził przez nasz obóz. Nazajutrz po bitwie, przechodząc tamtędy w chwili, gdyśmy stanęli do apelu, przemówił zwykle milczący jenerał:
— Biliście się wczoraj jak dzielni chłopcy, ale nie wątpiłem, że tak będzie. — Potem przystanął przed woltyżerem, któremu kartacz urwał pompon i przedziurawił kaszkiet i dodał: — Prawda, że sprawiliście się dobrze?— Nie było tam jeszcze tak gorąco, jak pod Villastar — odpowiedział żołnierz. Jenerał poklepał go po ramieniu, a mnie podał rękę po przyjacielsku.
— No! — powiedział obecny tej scenie kapitan Solnicki, dowódca 3-ej kampanii fizylierów z 2-go batalionu, który znał jenerała jeszcze z Włoch — pewnie już śmierć niedaleko od jenerała, bo nie wi działem go jeszcze nigdy takim!
Do 12-go lipca, korzystając z ciemności nocy, oszańcowywaliśmy odosobnione posterunki i łączyliśmy je z sobą szańcami, a stojące pojedyńczo domy fortyfikowaliśmy, czemu usiłowali przeszkadzać Hiszpanie, staczając z nami częste potyczki.
Dnia 12-go zrobili wycieczkę do domu, którego nasza kompania broniła 4-go lipca. Wyparli warty z przykopu, ale zostali odparci przez nadbiegające rezerwy pod dowództwem kapitana Balia. Przed samem południem ukazał się znowu oddział, z 20-tu ludzi złożony ale ujrzawszy naszych, cofnął się zaraz. Jeden tylko z Hiszpanów wystrzelił, a ten strzał położył trupem mężnego kapitana Balia, który w tylu utarczkach, bitwach i oblężeniach nie był nigdy ranny. Kula ugodziła go w czoło i wyszła druga stroną czaszki, a kapitan padł na miejscu zabity nie wydawszy nawet jęku.
Ogólnie żałowano tego zacnego człowieka. Jak zwykle, idąc na służbę, ubrał się starannie i grenadyerzy wychwalali jego spokojną zawsze postawę, kiedy go śmierć tak niespodziewanie zaskoczyła. Byłem wtenczas na warcie na samym krańcu lewego skrzydła, nad rzeką Ebro, kiedy doszła mnie wiadomość o śmierci mojego kochanego i czcigodnego przyjaciela i protektora, a nie mogłem nawet jego zwłok pożegnać, bo kiedym został nazajutrz zluzowany z posterunku, były już od kilku godzin złożone w zimnym grobie.
Od 13-go nastał spokój, który trwał kilka dni. Czy to był wybieg wojenny dla uśpienia na szej czujności, czy też niesłychane gorąco, nawet na Hiszpanów wywierało wpływ—dość, źe cały ten czas stali bezczynnie. Nawet artylerya umilkła. Wykonczaliśmy nasze szańce i zaprowadzaliśmy połączenia między niemi; oblężeni robili to samo na drugim brzegu rzeki.
Złe wiadomości, nadchodzące z Katalonii, tro chę osłabiły naszego ducha. Choć były skąpe i niedokładne, to jednak było z nich widoczne, że właściwe oblężenie nieprędko się rozpocznie. Armia katalońska, na której współdziałanie liczyliśmy, nie m ogła skutkiem przeszkód rozpocząć swoich działań. Dywizya nasza, wbita klinem mię dzy armię katalońską i Walencyanów, mając przed sobą twierdzę z silną załogą, za sobą góry trudne do przebycia, naokoło cały kraj pod bronią, była w położeniu niebezpiecznem.
Dni mijały powoli na drobnych, utarczkach i niepokojeniu przez nieprzyjaciela. Żywności za czynało być mniej, źródła wyschły i wodę do gotowania trzeba było sprowadzać z daleka.
Pierwszych dni sierpnia nocą, wielu oficerów słyszało na gościńcu do Taragony—na drugim brze gu Ebra—turkot licznych wozów, a ja, stojąc na straży 2-go sierpnia, słyszałem odgłos maszerujące go wojska, ale Hiszpanie zachowywali się spokojnie, nie strzelali i w dzień nie było widać u nich żadnego ruchu, w głównej kwaterze nie zwracano przeto uwagi na nasze raporty, a że przyjechał wtedy do obozu Inspecłeur aux revues, cały sztab, płatnicy, kapitanowie, furyerzy i t. d. zostali wezwani i zdawali rachunki w dość oddalonym domu.
D. 3-go sierpnia, około 4-ej, nagle odezwały się w krótkich odstępach trzy strzały armatnie i bomby przeleciały nad naszemi głowami w stronę La Roquetty. Oficerowie leżeli na matach pod drzewami, porozbierani, bo upał był nie do zniesienia.
— To sygnał!—zawołałem.
I zerwawszy się jednym susem, pomimo żartów niedowierzających kolegów, pobiegłem do swojej kompanii. Zanim zdążyłem dobiedz, walka w przykopach już się rozpoczęła. Nasi, dobrze wyćwiczeni ludzie, stanęli natychmiast pod bronią, niezupełnie według formy poubierani, ale broń była w porządku.
Podczas gdym rozstawiał swoich woltyżerów, kule już gwizdały naokoło nas. Nadbiegł jenerał Chłopicki w kurtce, w nankinowych spodniach i płytkich trzewikach, zawsze z nieodłączną laseczką w ręku i zakomenderował swoim pięknym głosem:
— Grenadyerzy w lewo! W oltyźerowie w prawo! I naprzód!
A po wykonaniu tego ,ruchu stanął na czele oddziału i poprowadził go na Hiszpanów.
Przez ten czas na naszem lewem skrzydle około 300 jeźdźców hiszpańskich, okrążywszy nasze skrzydło, popędziło prosto do wsi Jezusa, gdzie była, nasza główna kwatera.
Tam rozsiekali na ulicy kilku kawalerzystów i zabili szyldwacha przed drzwiami jenerała. Przyjęci strzałami kompanii grenadyerów francuzkich, będących na służbie, rozproszyli się i pouciekali w różne strony; niewielu z tego pułku powróciło z St. Jago do Tortosy.
Gdyby byli zatrzymali się w porządku, byliby mogli zniszczyć lub zabrać cały park amunicyi, stojący o kilka kroków, bardzo słabo strzeżony, a potem zaskoczyć nas z, tyłu, ale widocznie potracili głowy. My zaś stoczyliśmy na broń sieczną walkę krótką, ale krwawą, w której wzięliśmy górę. Między Hiszpanami dużo było pijanych, szczególnie Miqueletow (nieregularne wojsko). Niektórzy rzucali się jak wściekli na naszych ludzi, inni atakowali oficerów, usiłując ich pozabijać; jeden z takich rozwścieczonych wpadł na mnie i już podniósł broń, kiedy sierżant Dachowicz położył go trupem .
Nasze wojsko, rozstawione w linii, odepchnęło nieprzyjaciela, idącego kolumną i skutkiem tego mogliśmy go otoczyć z obu stron. Ostatni żołnierze w kolumnie hiszpańskiej, przestraszeni tem, zachwiali się i pomimo, że oficerowie czynili, co mogli, żeby ich poprowadzić naprzód, koniec kolumny, zobaczywszy naszych żołnierzy na bokach, zawrócił, za nim środkowe kompanie, a w końcu czoło, opuszczając oficerów.
Wszystko to trwało zaledwie kwadrans, poczem Hiszpanie rozpoczęli bezcelową strzelaninę z oszańcowanej drogi do przedmostowego szańca, na co nasi odpowiadali słabo.
Jeńców , których sprowadzano ze wszystkich stron, było 200—pomiędzy nimi dużo oficerów i kilku sztabowców; nasz pułk, który wytrzymał główne pątarcie nieprzyjaciela, miał mnóstwo rannych i poległych, a między temi ostatnimi kapitana Solnickiego, dobrego, ale zbyt surowego oficera, który dużo się przyłożył do wykształcenia młodszych oficerów, lecz był w najwyższym stopniu nienawidzony przez żołnierzy. Przyniesiono go jako zabitego do obozu: kula rozłupała mu czaszkę nie naruszywszy mózgu, ale gdy zdjęto odłamek kości z mózgu, otworzył oczy, powiedział: „Jak-mi dobrze!” i w tej chwili skonał.
Kapitanowi Mędrzykowskiemu kula strzaskała ramię; prócz tego, zostali lekko ranieni porucznicy Niedzielski i Dobrzycki, oraz wielu innych.
Zaledwo Hiszpanie przeszli przez most, ze wszystkich szańców i fortów rozpoczęła się gwałtowna kanonada. Jeden z młodszych oficerów, chcąc okazać, źe gardzi niebezpieczeństwem, stanął na parapecie. Za nim poszedł drugi i trzeci; zebrali się tam w końcu porucznicy: Dobrzycki, Piątkowski, Żurawski, Brand, Kupść, Niedzielski. Nagle zobaczyliśmy oficera idącego zewnątrz parapetu spokojnie i wolno.
— Panowie! — przemówił.—Jenerał pyta, co znaczy ta fanfaronada i zabrania jej surowo.
Wszyscy powrócili spiesznie do przykopu, a poseł — kapitan Recbowicz—powrócił tym razem we wnętrzną stroną szańca. Mówiono później, że wprawdzie jenerał powiedział to, ale dodał, że jesteśmy zuchy. Kapitan zaś uczynił uwagę:
Robisz to samo, co te szalone głowy! Na to Recbowicz z niewzruszoną zimną krwią odrzekł, że adjutant z rozkazem powinien iść zawsze najkrótszą drogą.
Marszałek Suchet w swoich Pamiętnikach, przypisuje powodzenie bitwy 3-o sierpnia doskonałym rozporządzeniom jenerała Lavala. Widziałem go rzeczywiście idącego na czele kilku kompanij grenadyerów i dowiedziałem się później, że otrzymał dość silną kontuzyę. Ale zważywszy na odległość od wsi Jezusa do mostu, mógł Laval przybyć dopiero pod koniec bitwy, która miała przebieg niezwykle szybki.
W każdym razie 3-ci sierpnia był dniem rozstrzygającym o losach Tortosy. Sam marszałek Suchet to przyznaje, tylko, że nie kładzie nacisku na to, co ważniejsze. Pod Tortosą był główny punkt decydujący o losach wyprawy; nasze niepowodzenie mogło sprowadzić zgubę dla obserwacyjnego korpusu, stojącego pod Cenią — wojsk na prawym brzegu Ebra—a nawet główne siły Sucheta postawić w trudnem położeniu.
We dwa dni potem wyprawiono mnie do Tortosy po rzeczy naszych jeńców. Włożyłem—rozumie się —najpiękniejszy mundur, przystroiłem się w szlify, założyłem świeżą wstążkę do orderu i kazałem sobie poprzylepiać na świeże i dawne rany czarne plastry, zamiast białych.
Wystroiłem także mego trębacza Jankowskiego, zalecając mu, żeby nic nie pił. Zaopatrzyłem się w niezbędne listy i w otoczeniu wszystkich młodszych kolegów poszedłem do przykopu. Kazałem Jankowskiemu wsunąć trąbkę między dwa wozy z piaskiem i parę razy zatrąbić, poczem podnieśliśmy się i trąbiąc ciągle poszliśmy do krzyża przy głównej drodze. Zobaczyliśmy na tej drodze pełno ludzi, którzy lufy swoich karabinów powsuwali między palisady. Doszedłszy do krzyża, usłyszeliśmy wołanie—Alto! (stój) albo: dam ognia!
Wkrótce ukazał się niemłody oficer z trębaczem — zapytał czego żądam i wymawiał mi, że tak daleko zaszedłem. Przyjął moje usprawiedliwienie, zawiązał mi oczy i chciał wziąć listy, ale powiedziałem mu, że mam rozkaz doręczyć je osobiście komendantowi, na co odrzekł, że to nie od niego zależy. Wyprawił z zapytaniem swego trębacza, poczem zaczęliśmy rozmawiać, co trwało aż do powrotu posła. Pytał się o jeńców, w których interesie przybyłem, ale zdawało się, że zna niewielu, bo większa ich część należała do wojska, które przyszło do Tortosy z Katalonii, z Henrykiem O’Donnellem. Po upływie dość długiego czasu przyszedł oficer z pozwoleniem na wprowadzenie mnie do miasta. — Obaj ujęli mnie pod ręce i poprowadzili przez most. Miałem polecenie przemierzyć jego długość; uczyniłem to, ale wątpię, czy dokładnie, bo moją uwagę mąciła rozmowa z przewodnikami.
Ze szmeru głosów wnosiłem, że mijamy tłum ludzi, a niekiedy dochodziły do moich uszu uwagi. Ktoś powiedział: — To jeszcze bardzo młody chłopiec. Parę razy odezwało się też groźne i na miętne: — Al viage de sangrecon el carajo! (na krwawą, drogę z tym.. ).
„Krwawą drogą” nazywają miejsce w pobliżu miasta, gdzie zamordowano wielu Francuzów pod czas oblężenia Tortosy jeszcze przez księcia Orleań skiego.
Nareszcie zawróciliśmy raptownie, a potem weszliśmy na schody, gdzie mi zdjęto przepaskę z oczu i w pokoju o ścianach podziurawionych przez nasze kule stanąłem przed obliczem komendanta: general . conde de Alacha. Nie mogę powiedzieć, żeby jego osoba zrobiła na mnie osobliwe wrażenie. — Ekscelencyo! powiedziałem po francusku, mam zaszczyt doręczyć listy od oficerów wziętych do niewoli 3-go sierpnia i od jenerała Lavala.
— Bardzo mi miło — odrzekł i poszedł z kilku wyższymi oficerami do sąsiedniego pokoju. Kilku młodszych oficerów pozostało przy mnie i poczęstowali mnie czekoladą i wodą z lodem. Wina, które podawano, pić nie chciałem.
— Smutne tam życie wiedziecie — powiedział jeden z oficerów — Lepiejby było u nas.
— Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, uważamy to za nieodłączne od stanu wojskowego — odrzekłem — i ufamy przyszłości — Przyszłości? Nie zapowiada się ona ponętnie — odparł. — Ale sądzę, że tylko wola Boska może o tem rozstrzygnąć. W śród tej rozmowy powrócił senor Gobernadori wręczył mi list do jenerała; zapytał następnie, czy jestem kapitanem, a usłyszawszy moją odpowiedź, że dopiero podporucznikiem, zawołał: — Ach! mój Boże! Gdybyś zechciał przejść do nas, zostałbyś pułkownikiem! Te słowa odjęły mi w pierwszej chwili mowę i dopiero po ochłonięciu byłem w stanie odpowie dzieć: -— A czy panowie oficerowie hiszpańscy chcieliby służyć ze zdrajcą? Nie czekając na odpowiedź, poprosiłem o po zwolenie powrotu do obozu. Ale można sobie wystawić moje zdumienie, kiedy wyszedłszy z pokoju, w przedsionku zastałem mojego trębacza Janko wskiego, pijanego straszliwie, który oznajmił mi, ze nie wraca ze mną, bo wstępuje do służby hiszpańskiej. ..
— Jak to! — zawołałem — Z całego pułku wybrano ciebie, żebyś mi towarzyszył, a ty chcesz na cały swój pułk ściągnąć taką hańbę? Dobrze odejdę. Zostań tu i patrz na to, jak zabijają twoich braci! Jankowski wytrzeźwia! odrazu. Wyjął z kieszeni sakiewkę, w której było może 12 15 talaiów, rzucił ją na ziemię i zawołał po polsku: — Zabierzcie swoje Judaszowe piemędze! W racam z moim porucznikiem!...
Wśród najgłębszej ciszy przeszliśmy między licznie zebranymi Hiszpanami; na schodach zawiązano nam znowu oczy i wśród takich samych okizyków, przekleństw, wrzasków, powróciliśmy przez most do przykopu. Po powrocie do obozu zdałem pułkownikowi sprawę z mojej misyi i wręczyłem mu otrzymany list.
Nazajutrz odesłano listy, rzeczy i pieniądze jeńców, a odbierali je adjutanci jenerała, mnie zaś pozostawiono na uboczu. Młody i niedoświadczony, a przytem trochę zarozumiały, odczułem to mocno i wywnętrzyłem się z moich żalów przed jednym ze starszych kapitanów . Ależ mój kochany — odrzekł mi na to — nie wyobrażaj sobie, że cię wybrano dla jakiegoś wyróżnienia! Wiesz dobrze jacy są Hiszpanie, jak postępują nieraz z parlamentarzami — pomimo całego trąbienia i dęcia strzelają do nich — a niekiedy zatrzymują ich jako jeńców. Jesteś młody, ambitny, mówisz po francusku, jenerałowie znają cię osobiście i dlatego ciebie tam wyprawili. Czy tak samo myślą, jak ja, nie mogę twierdzić napewno, ale zdaje mi się to bardzo prawdopodobne. Mimo, że to objaśnienie zrobiło mi dotkliwą przykrość, w następstwie wpłynęło na mnie ko rzystnie i nauczyło mnie w późniejszem życiu zapatrywać się na wiele rzeczy z właściwego stanowiska.
Nasz pułk postradał w ciągu sierpnia jeszcze i kapitana Wyganowskiego, mego kolegę z Monzonu, który został zamordowany nieopodal obozu. Trochę idealista, zrażony był sposobem prowadzenia wojny i brał stronę biednych Hiszpanów, którzy jak utrzymywał — byli zupełnie w prawie bronić się i nam gdzie i kiedy się zdarzyło podrzynać gardła. Przytem cierpiał on na nostalgię, marzył dniem i nocą o pięknych brzegach Prosny i o doskonałem grzanem piwie, które ludzie tam piją wieczorem przy kominku. Po różnych prośbach i pisaniach, na których zeszedł blisko rok, otrzymał łaskawe uwolnienie od służby w Morelłi, gdzie stał w zamku z załogą 200 ludzi.
Jak tylko otrzymał dymisyę, zwierzył się przed jednym Hiszpanem z zamiaru opuszczenia kraju i chciał na drogę dostać paszport od Villacampy i Barsoncourta, którzy w tej okolicy dowodzili od działami z Aragonii i Walencyi. Z przewodnikiem— hojnie zapłaconym—ułożył się, żeby go doprowadził do naszego obozu pod Tortosą, przebrał się za Hiszpana i dostał się szczęśliwie aż do naszych forpoczt. Ale tu nieszczęśliwy padł od puginału mordercy. Jak się to stało -— nie wyjaśni się nigdy. Człowiek, któremu się powierzył, usprawiedliwił się później świadectwem napisanem własnoręcznie przez Wyganowskiego, źe wypełnił swój obowiązek, jak przystało na uczciwego człowieka. Świadectwo wystawione było tego samego dnia, kiedy znaleziono ciało. Leżało ono niedaleko od drogi, pod drzewem oliwnem, zupełnie obnażone, z dwierna głębokiemi ranami w piersi i tak znalazł je patrol z naszego pułku.